... czyli piękno pakistańskich gór Karakorum

Po kilku dniach spędzonych w Gilgit wreszcie udało nam się wybrać w góry do miejsca, którym wszyscy podróżnicy tak się zachwycają, czyli do Fairy Meadows i do Base Camp pod Nanga Parbat. Miała to być wycieczka lekka, łatwa i przyjemna, a okazała się sporym sprawdzianem...

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy z naszego ulubionego hostelu „Madina” na dworzec autobusowy, żeby złapać transport do Raikot Bridge (most łączący brzegi rzeki Indus), skąd można rozpocząć trekking do Fairy Meadows. Na dworcu był co prawda bus udający się w tamtym kierunku, ale na jego odjazd trzeba było poczekać do momentu aż się zapełni. Trwało to niecałą godzinę, więc trochę czasu straciliśmy, ale dowiedzieliśmy się, że należy być cierpliwym, bo w tej części Pakistanu autobus nie odjedzie, jeśli nie jest pełny. Doświadczyliśmy tego jeszcze kilka razy.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do Raikot Bridge, zaczęliśmy się przygotowywać do wędrówki. Wiedzieliśmy, że do Fairy Meadows z tego miejsca idzie się ok 6 godzin. Przy czym 4 godziny to mozolna wędrówka po utwardzonej drodze w pełnym słońcu, bez możliwości uzupełnienia zapasu wody. Właśnie dlatego, miejscowi zwietrzyli interes i oferują przejazd jeepem do miejsca, z którego można iść już szlakiem prowadzącym do Fairy Meadows. My jednak twardo zakładamy buty, smarujemy się kremem z filtrem zakładamy na głowy chustki i mamy zamiar dotrzeć tam o własnych siłach. Oczywiście kierowcy jeepów napadają na nas jak sępy i oferują podwiezienie za bajońską sumę. Śmiejemy im się w nos i pewnym krokiem ruszamy w stronę drogi. Jest samo południe, gorąco, czujemy jak słońce pali skórę mimo filtra 50, ale nic to, idziemy przed siebie. Wreszcie podbiega do nas jeden z kierowców i oferuje niższą cenę. Na to liczyliśmy, tylko udawaliśmy nasze zdecydowanie, żeby skutecznie wytargować niższą stawkę. Po chwili jechaliśmy jeepem, który podskakiwał jak szalony na wybojach, a tych tu nie brakuje. Droga ta zbudowana została przez mieszkańców wsi, do której ona prowadzi. Zbudowali ją sami, za własne pieniądze i sami też ją utrzymują, żeby była cały czas przejezdna. Nic więc dziwnego, że tyle kasują, jeśli chce się nią przejechać.

Jeep dotarł na miejsce po ok. godzinie jazdy. Za żadne skarby nie przeszlibyśmy tej drogi w 4 godziny... tym bardziej, że byłam trochę osłabiona po niestrawności, która męczyła mnie dnia poprzedniego. Do dzisiejszego celu zostało nam jeszcze około półtorej godziny podejścia. Dziarsko więc ruszyliśmy wąską ścieżką górską. Kiedy dotarliśmy na miejsce było już dosyć późno i nie mogliśmy w pełni podziwiać walorów Fairy Meadows, czyli Magicznych Łąk. Zdążyliśmy rozstawić nasz namiocik i zrobiło się już ciemno i chłodno. Wydawało się, że jesteśmy dziś jedynymi klientami, w każdym razie czuło się, że sezon dawno się skończył.

Szef campingu zaprosił nas do pomieszczenia socjalnego, gdzie stał kominek, w którym błyskały już płomienie ognia dające ciepło. Wkrótce do pomieszczenia wparowała z hukiem grupka obcokrajowców. Okazało się, że to Hiszpanie, grupa zapaleńców-miłośników motolotniarstwa. Dwóch z nich miało zamiar pobić rekord świata w wysokości lotu motolotnią. Postanowili dokonać tego właśnie w górach Karakorum, a my mieliśmy szczęście ich tu spotkać. Oprócz motolotniarza-pilota, na sukces pracowała cała grupa. Każdy był specjalistą w swojej dziedzinie, ale wiadomo, że główny splendor spływał na osobę, która pilotowała motolotnię i bije rekord świata. Hiszpan o imieniu Ramon i jego przyjaciel z Belgii – Thomas, codziennie odbywali loty ćwiczeniowe. Ogólnie rzecz biorąc motolotniarze okazali się bardzo sympatyczni i spędziliśmy z nimi miły wieczór. Następnego ranka jednak rzeczywistość okazała się dość brutalna, nasi bohaterowie byli chyba zbyt mało zapobiegliwi i zostawili na noc cały swój sprzęt do latania na zewnątrz. Pech chciał, że akurat zaczęły się przymrozki.

Około 6 rano Andrzej wyskoczył z namiotu na wschód słońca. Szału nie było, ale ten pognał na pobliską górkę i zrobił ze 100 zdjęć. Mi wystarczyło popatrzeć na Nangę z namiotu. Chwilę potem wstali Hiszpanie. Przymrozki sprawiły, że żaden z motorów nie chciał odpalić. Zmagania z techniką trwały ponad godzinę. W końcu, po tym jak Thomas trzeci raz skręcił silnik, jego motor w końcu zaskoczył. Niedługo później mogliśmy podziwiać Thomasa lecącego wysoko nad naszymi głowami i zbliżającego się do zbocza Nanga Parbat. Z zazdrością wyobrażaliśmy sobie, jakie może mieć tam na górze widoki... serce ściskało.

Drugi z silników nie odpalił i Ramon zaczął zwijać sprzęt, aby znieść go na dół do Raikot Bridge. Cała ekipa (Ramon, technicy, filmowiec, fotografik i ich lokalny przewodnik) poszła na dół, zostawiając sprzęt popakowany w paczki, przygotowany dla tragarzy. Jednak i tym razem nie przewidzieli skutków swojego postępowania. Jakiś czas po ich wyjściu stało się coś dziwnego. Siedzieliśmy sobie przy stoliku ciesząc się słońcem i niesamowitym widokiem na ośmiotysięcznik, aż nagle za naszymi plecami wybuchła jakaś draka, która chwilę później przerodziła się w kłótnię, następnie w ostrą awanturę, a na koniec wyglądało to jak regularna wojna między rodzinami. O co poszło? O to, kto zarobi! Hiszpanie po prostu nie wynajęli konkretnych osób do zniesienia ich sprzętu i to zrodziło konflikt. Mężczyźni, jak mali chłopcy kłócili się o to, kto ma znieść sprzęt na dół, a było o co się kłócić, bo w grę wchodziły spore pieniądze.

Punkt kulminacyjny nastąpił, kiedy jeden z mężczyzn przyszedł z karabinem Kałasznikow na ramieniu. Co prawda widać było, że karabin pełni rolę „straszaka” i raczej nie zostanie użyty, ale i tak poczuliśmy się nieswojo. Sytuacja była na tyle poważna, że o rozwiązanie sporu między tragarzami został poproszony jeden z najstarszych mężczyzn w wiosce. W końcu konflikt udało się rozwiązać, ale ci, którzy zostali w wiosce nie mogli się pogodzić z tym, że to nie oni dziś zarobią. Atmosfera była napięta.

My zaś zaczęliśmy zwijać swój namiot i pakować plecaki, aby wyruszyć w drogę do Beyal, czyli do wioski, z której dzieli nas już tylko kilka godzin od bazy pod Nanga Parbat. Beyal to właściwie osada – kilka drewnianych chat i zagród, rzeczka i mnóstwo kóz. Zatrzymaliśmy się na jednym z campingów, gdzie można było wynająć sobie mały drewniany domek, ale my wnieśliśmy tu namiot i cały sprzęt po to żeby go użyć, więc rozstawiliśmy nasz zielony przenośny domek. Byliśmy tu zupełnie sami oczywiście oprócz lokalsów, którzy przyglądali się naszemu namiotowi z wielkim zainteresowaniem. Wieczór nastał szybko, a wraz z nim przymrozek. Zapakowaliśmy się więc do namiotu i spędziliśmy chwile pełne emocji, grając w kości.

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w kierunku Base Camp pod Nanga Parbat. Wcześniej pytaliśmy miejscowych jak tam dojść, bo w tych górach szlaki nie są w żaden sposób oznaczone. Nie da się też iść główną ścieżką, bo kozy i owce wydeptały tu ich dziesiątki. Nie mieliśmy też rzetelnej mapy, bo takie nie są dostępne w Gilgit. Pozostał nam dość lakoniczny opis trasy z przewodniku, ale co to za wskazówka w górach, jeśli każą nam iść pod górę, przejść przez łąkę itp. Taki opis pasował do każdej ścieżki, którą chcieliśmy pójść... No i wybraliśmy zły kierunek, mimo, iż opis pasował jak ulał! Doszliśmy do jakiegoś jęzora lodowcowego i na tym koniec. Nad nami zaczęły zbierać się chmury deszczowe, a w oddali dało się słyszeć pojedyncze, ale zbliżające się grzmoty. Mimo zmęczenia, szybko dokonaliśmy odwrotu, ale i tak złapało nas najpierw gradobicie, a potem deszcz. Przemoczeni wróciliśmy do Beyal. Tam zobaczyliśmy nasz namiot, po którym spływały duże strugi wody. Mimo, że w środku było sucho i nie zapowiadało się na to żeby namiot miał przemoknąć, tę noc postanowiliśmy spędzić w domku. Do tej decyzji ostatecznie przekonały nas grube, ciepłe kołdry. Po prostu chcieliśmy porządnie się wyspać, żeby jutro w pełni sił jeszcze raz wyruszyć do bazy wypadowej pod Nanga Parbat.

Tym razem prawie nam się udało. Po niespełna 2 godzinach marszu dotarliśmy na wzgórze, z którego było widać już malutki budynek bazy. Dzielił nas od niego tylko dość szeroki jęzor lodowca, pokryty skałami. Wg opisu w przewodniku należało przejść przez lodowiec po ścieżce oznaczonej kernami (kopczyki z kamieni). Takich kopczyków jednak nie było widać. Andrzej stwierdził, że trzeba zejść na dół do lodowca, a ja pomyślałam, że może lepiej zejść zboczem wzdłuż lodowca i w ten sposób go ominąć. Każde z nas postanowiło sprawdzić swoją opcję. Okazało się, że rację miał Andrzej, ale kiedy to stwierdziłam, było już za późno, bo udało mi się już zejść do miejsca gdzie jęzor się kończył, ale nie można było go ominąć... Wściekła na siebie z powrotem zaczęłam się wspinać do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy, ale Andrzeja już tam nie było... Po trzech godzinach od rozstania zjawił się cały zdyszany. Okazało się, że znalazł ścieżkę oznaczoną kernami i gdy przeszedł po lodowcu czekał, aż ja przejdę dołem. Mnie się to jednak nie udało, więc się mnie nie doczekał i postanowił zejść w dół jęzora lodowca. Tam też mnie nie było, bo w tym czasie już wspinałam się z powrotem... Ale Andrzej pomyślał, że nie chciało mi się z powrotem wspinać, bo to kawał drogi i pewnie wróciłam do wioski. Postanowił to sprawdzić, ale w wiosce mnie też nie było, bo czekałam na niego w miejscu gdzie się rozdzieliliśmy! Gdy stwierdził, że nie ma mnie w wiosce, zorganizował całą grupę poszukiwawczą w liczbie osób 6 i zaczęli wspinać się w górę do moreny i dalej lodowca, gdzie się rozstaliśmy. Spotkaliśmy się, gdy stwierdziłam, że czas schodzić na dół, bo niedługo zrobi się ciemno. Człowiek uczy się całe życie i mimo tego, że oboje mamy doświadczenie w chodzeniu po górach, zrobiliśmy podstawowy błąd - rozdzieliliśmy się. To się nie powinno zdarzyć. Na szczęście to był błąd bez konsekwencji.

Po jeszcze jednej nocy spędzonej w Beyal, a potem ponownie w Fairy Meadows wróciliśmy do Gligit, ale też nie bez przygód... Najpierw czekało nas zejście krętą górską drogą do Raikot Bridge. Stwierdziliśmy, że skoro nią wjechaliśmy jeepem to z powrotem musimy ją pokonać pieszo. Przeszło 4 godziny szliśmy w dół w skwarze. Końca nie było widać, a buty zaczęły obcierać moje stopy. Trochę dlatego, że schodząc w dół ścigaliśmy się z lokalsami – chłopcami udającymi się do miasta. Mieli nadzieję, że wynajmiemy jeepa i zabiorą się z nami, ale nam nawet nie przeszło to przez myśl i dziarsko maszerowaliśmy przed siebie. Gdy wreszcie dotarliśmy do Raikot Bridge (oczywiście przed nimi :) ), trzeba było zorganizować sobie jakiś transport to Gilgit. W ciągu kilku minut zjawił się jakiś pusty bus, który podwiózł nas, za drobną opłatą, do wsi znajdującej się w połowie drogi do Gilgit. Kiedy wysiedliśmy z pojazdu, jakiś Pakistańczyk zaczął nam coś mówić o autobusach do Gilgit, ale właśnie przejeżdżała drogą ustrojona jak choinka pakistańska ciężarówka i do głowy wpadł nam diabelski pomysł: a może złapiemy ciężarówkę na stopa?!

Nie wiele myśląc, zamachaliśmy na ciężarówkę, a ta z piskiem, sykiem, zgrzytem i podnosząc tuman kurzu zatrzymała się tuż przed nami! Była piękna! Cała była wymalowana w rozmaite wzory, przyozdobiona wisiorkami, które dyndały na wszystkie strony, a liczne blaszki poprzyczepiane przy zderzakach pobrzękiwały jak szalone. W kabinie też było pięknie: wszędzie sztuczne kwiaty, kolorowe obrazki i girlandy poprzyczepiane do przedniej szyby tak, że prawie nie było nic widać. Cieszyliśmy się jak dzieciaki.

Nagle jakiś mężczyzna zaczął wypytywać o coś naszego kierowcę, a potem po angielsku zapytał nas dokąd jedziemy, skąd jesteśmy, jak się nazywamy... mięliśmy ochotę zapytać: „A Ty co, z policji?!” Dobrze, że tego nie zrobiliśmy, bo ten Pan, rzeczywiście był z policji, tylko był już po pracy i ubrany po cywilnemu. Zobaczył, że zagraniczni turyści wsiadają do pakistańskiej ciężarówki na blachach z Peshawaru i chciał się upewnić, że nasz kierowca to porządny człowiek i dowiezie nas na miejsce zgodnie z obietnicą. Podziękowaliśmy policjantowi za okazanie troski, a kiedy ten upewnił się, że wszystko jest w porządku dał znak kierowcy, że może jechać. Ciężarówka ruszyła, i wszystkie ruchome dekoracje w kabinie zaczęły radośnie podskakiwać i pobrzękiwać. Bardzo nam się to wszystko podobało, ale po 30 minutach jazdy ciężarówką po KKH stwierdziliśmy, że do Gilgit dojedziemy już po 19:30. Oznaczało to, że nie będziemy mogli skorzystać z restauracji w naszym hostelu „Madina” ani z innej jadłodajni, bo o tej porze wszyscy wszystko zamykają i udają się na oczekiwany przez cały dzień posiłek. W końcu trwa Ramadan.

Ja już pogodziłam się z tym faktem, ale Andrzej kręcił się niecierpliwie, bo miał wielką ochotę na jego ulubioną w „Madinie” chicken noodle soup (rosół z makaronem). Widać było jednak wyraźnie, ze przegramy ten wyścig z czasem, bo załadowana ciężarówka jechała bardzo wolno, a beznadziejny stan KKH jeszcze bardziej utrudniał jazdę. Andrzej do ostatniej chwili miał jednak nadzieję, że zdąży zamówić swoją ulubioną zupę, ale nie udało się.

W hostelu znów zostaliśmy bardzo miło przyjęci, a po wysłuchaniu naszej opowieści o gonitwie z czasem, Habib – prawa ręka szefa hostelu, poczęstował nas zupą, którą kucharz ugotował specjalnie dla personelu na wieczorny posiłek. Tak w pewnym sensie zostaliśmy zaliczeni do stałej ekipy „Madina Guest House”. Cały czas jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy jak wielkie to będzie miało dla nas znaczenie...

Zobacz pełną galerię zdjęć z trekkingu pod Nanga Parbat oraz motoglide w Karakorum

  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum
  • W górach Karakorum

Pierwszy raz w naszej podróży cały artykuł poświęcony będzie samochodom, a dokładniej ciężarówkom. Dziwić to może niektórych, bo podróżując po wielu krajach można spotkać różna dziwaczne ustrojstwa jeżdżące, ale pakistańskie ciężarówki równych sobie na świcie nie maja, stąd zasłużyły na specjalne wyróżnienie.

Pakistan pociągał mnie od dawna z jednego powodu – góry Karakorum. Marzyłem o nich, planowałem, oglądałem zdjęcia i pokazy slajdów. Jednak po tym, jak zobaczyłem prezentację Kasi Gembalik na krakowskich 3 Żywiołach, oszalałem na punkcie pakistańskich ciężarówek. To co Kasia i Mikołaj zrobili (kupili w Pakistanie ciężarówkę i przyjechali nią do Polski) w głowie w ogóle się nie mieści i największe pokłony uznania za ich upór, zapał i pasję zarazem, ale przy okazji sprowokowali mnie do decyzji. Musimy podczas naszej podróży wjechać do Pakistanu. Mimo, iż wiał wiatr w oczy od początku w tym temacie, to jednak nam się udało. Na własne oczy ujrzeliśmy te jeżdżące cuda nie z tego świata.

Pierwszy raz dotknąłem ciężarówki tuż za granicą z Iranem w Taftan. Oniemiałem. Patrzyłem z rozdziawioną paszczą, jak dostojnie z charakterystyczną dla siebie melodią wygrywaną przez setki dzwoneczków, przesuwają się zgrabnie te olbrzymie pojazdy. Kilka dni później w Quetta, przy custom office naszego hosta miałem ku temu jeszcze więcej możliwości. Siedziałem i gapiłem się jak zahipnotyzowany. To się chyba nazywa oczarowanie. Po kilku dniach, jak już się trochę przyzwyczaiłem zacząłem przyglądać się im uważniej, zwracać uwagę na detale, elementy z jakich wykonane są zdobienia etc. Wszystko to jednak było z boku, z zewnątrz. Wracając z Fairy Meadows napadła mnie myśl – złapiemy na stopa taką ciężarówkę. Długo się nie namyślając, mimo sprzeciwu naganiaczy i lokalsów, zatrzymaliśmy ciężarówkę na blachach z Pehawaru i wpakowaliśmy się do środka. Marzenia się spełniają moi drodzy! Trzeba tylko w nie głęboko wierzyć, bo siedząc w krakowskim NCK oglądając film Kasi i Mikołaja wyobraziłem sobie siebie w takiej ciężarówce – stało się! :) Zwizualizowało się ktoś by rzekł...

Dopóki nie ruszyliśmy byliśmy oszołomieni ilością zdobień wewnątrz kabiny – girlandy, dzwoneczki, frędzelki, kwiatuszki z papieru i inne. Jednak dopiero gdy nasz kierowca odpalił swoją „miłość” i nią ruszył, magia zadziałała z całą mocą. Ruchome części zdobienia zaczęły wydawać dźwięki i różnego rodzaju szelesty. Co prawda ciężarówka ta jechała dość wolno ze względu na wątpliwą jakość nawierzchni Karakorum Highway, to jednak strasznie mi się podobało. Mijały dni, a ja zacząłem drążyć temat – dlaczego tylko w Pakistanie można spotkać takie ciężarówki, skąd do diabła się to wzięło?

Pytałem kierowców, starszych i młodszych Pakistańczyków – nic. Zwykle padała odpowiedź: „Taka jest tradycja.” Ale skąd bierze się ta tradycja ciągle drążyłem. W końcu wpadłem na trop i zrozumiałem. Wiecie jak wygląda życie prawdziwego TIRowca? 28 dni jest w trasie, a dwa w domu. Często są to ludzie, dla których domem jest właśnie ciężarówka. Z biegiem czasu, prawie wszystkim jest ciężarówka. Nie inaczej jest w Pakistanie – trasę Karachi – Sost załadowana ciężarówka przy obecnym stanie KKH pokonuje się w około 18 dni. To tylko w jedną stronę, a w drugą? Wychodzi ponad miesiąc! Pakistańczycy więc traktują swoje ciężarówki jak miłość swojego życia, czyli jak kobietę. Przelewają na nią swoje uczucia, zdobią je, doglądają i rzadko kiedy oddają innym kierowcom do prowadzenia, bo to prawie jakby oddać swoją kobietę innemu mężczyźnie – nie godzi się! Wszystko nagle stało się dla mnie jasne. Wszystko zrozumiałem, ale...

..nagle, zupełnie niespodziewanie pojawiła się nowa teoria, od jednego ze starszych datą Pakistańczyków, na temat dzwoneczków.Podobno jadąca i dzwoniąca ciężarówka ma odstraszać nocne duchy. Fajne dla potrzeb opowieści, ale kłóci mi się to trochę z islamem i krytycznym podejściem jego wyznawców do takich zabobonów.

Faktem jednak jet, że nie spotkałem przez ponad dwa miesiące naszego pobytu w Pakistanie dwóch takich
samych ciężarówek – powód jest jeden. Każda jest zdobiona w specjalnych warsztatach na specjalne zamówienie właściciela. To on wybiera sobie rodzaje i ilość dzwoneczków, frędzelków, materiał, z którego wykonane jest zadaszenie i przedni zderzak, a także ich kształt (czasem także paka w starszych modelach). Kolejna kwestia to wycinanie zdobień, malowanie, czasem wręcz kaligrafia i rzeźbienie w przedniej i tylnej części ciężarówki. Za tę pracę właściciele ciężarówek płacą między 1000$ a 8000$. Uwierzycie? To jednak nie koniec ciekawostek!

Tak jak w architekturze wykształciły się różne style np. w gotyku odpowiadające różnym krajom i regionom, tak zdobienia ciężarówek w Pakistanie też mają swoje różne style i np. dla ciężarówek z okolic:

Quetta i Peshawar charakterystyczne są rzeźbienia w drewnie,
Rawalpindi i Islamabad charakterystyczne są plastikowe dodatki
Karachi charakterystyczne są ornamenty w kształcie wielbłądzich kości

Dla mnie osobiście najciekawsze są te starsze na styl angielskich samochodów Bedford TJ. Jednak te nowsze z kwadratową kabiną, jeśli są dobrze przyozdobione, także są niczego sobie. Powstaje nowa fala pakistańskich ciężarówek. Czas biegnie do przodu, w Pakistanie też.
Co ciekawe ciężarówki pakistańskie doczekały się swojej ksywki. Została ona wymyślona przez Amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie, bo tam też te ciężarówki można często spotkać z racji sporych więzi obu krajów. Jingle Trucks (dźwięczące/dzwoniące ciężarówki), gdyż jadąc wszystkie dzwoneczki przymocowane do przedniego zderzaka, po bokach paki oraz z tyłu po prostu dzwonią lub dźwięczą jak kto woli.

Taka oto jest historia pakistańskich ciężarówek, wobec których nikt nie przechodzi obojętnie, i które stały się znakiem rozpoznawczym Pakistanu na całym świecie. Można je spotkać w całym Pakistanie, w części Afganistanu i północno-zachodnich Indii. Ciężko w Pakistanie spotkać za to nie ozdobioną ciężarówkę chyba, że są to okolice custom office w Sost, gdzie czekają na wyładunek ogromne chińskie kontenerowce - okropne, zimne i bezpłciowe.

Nawiasem mówiąc wśród właścicieli pakistańskich ciężarówek jest cicha rywalizacja, kto ma tę najpiękniejszą... ciężarówkę!

A teraz zagadka dla Was – Jingle Trucks są charakterystyczne dla Pakistanu i jego przygranicza to już wiemy. Jednak to nie jedyny kraj na świecie, gdzie ciężarówki są fikuśnie przyozdabiane. Czy ktoś z Was umie podać kraj, w którym zdobienie ciężarówek (oczywiście w inny niż ww. sposób) jest także popularne i uchodzi za sztukę? Jeden rodzaj, dodam dla ułatwienia dość futurystyczny, może Wam się udać odgadnąć ;)

Zobacz pełną galerię zdjęć pt. pakistańskie ciężarówki

  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)
  • Pakistańskie ciężarówki :)

Hotel czy hostel, guesthouse, czy kwatera prywatna a może Couch Surfing lub namiot? Spać gdzieś trzeba w podróży, ale mówi się, że mimo wszystko zawsze najlepiej w swoim domu. W Pakistanie trafiliśmy na Madinę, czyli guest house prowadzony przez grupę ludzi, którzy poza biznesem świetnie się przy tym bawią. Wracaliśmy tam cztery razy i z przerwami bawiliśmy tam przez prawie półtora miesiąca.

Dlaczego? Madina to dwa dormitoria, kilka „czwórek”, „jedynka” i około 10 „dwójek”. Restauracja i recepcja zarazem, kafejka internetowa, biuro podróży oraz spory ogród. Przed wydarzeniami z 11 września była dużo o większa, ale teraz nie moda na Pakistan. Jednak nie to w tej bajce najważniejsze. To ludzie tworzą to miejsce. Ludzie, którzy jeśli tylko trochę się otworzysz i zaczniesz ich traktować jak przyjaciół, szybko przestaną być zwykłym recepcjonistą, przewodnikiem czy kucharzem, a staną się przyjaciółmi z którymi nie raz uśmiejesz się po pachy, zabijesz nudę, pogadasz o polityce, wypijesz nie jedno... Pepsi (sic, że tez islam zabrania pić piwo ;) ) i jeszcze długo po wyjeździe będziesz do nich wracał myślami.

Pan Jakub – szef i pomysłodawca całego tego „bajzlu”. Człowiek, który ma niebiańską cierpliwość i potrafi wybaczyć każdemu. Rozmowy z nim to świetna szansa, aby spojrzeć na niektóre tematy od strony islamu, gdyż jest on prawdziwym i praktykującym muzułmaninem, z którego wszyscy inni powinni brać przykład. Pewnego dnia zniknął i nie było go kilka dni. Wersja oficjalna mówiła, że wyjechał, a on w samotności i z dala od wszystkich zaczął studiować Koran. Trwało to 4 tygodnie. Podczas śięta Eid kończącego miesiąc Ramadan zaprosił wszystkich gości Madiny do swojego domu (o tym jednak w następnym tekście).

Habib – prawa ręka szefa, do czego się niechętnie przyznaje. Wstaje pierwszy i zwykle też pierwszy chodzi spać ;) Recepcjonista, doświadczony przewodnik, czasem kucharz i kierowca motoru oraz jeepa. Potrafi powiedzieć, że konkurencja ma lepsze ceny lub że zarabiamy na tym i na tamtym. Odradził nam samotne zdobywanie bazy pod K2, choć dyskusję były zażarte i długie. Mamy przynajmniej po co wracać do Pakistanu. Oficjalnie jednak tylko „pilnuje” biura podróży KKH – Travel Unlimited i prowadzi grupy w góry. Czasem swoje obowiązki w biurze powierzał Alicji, która bajerowała zdziwionych turystów niesamowitymi, ale popartymi własnym doświadczeniem, propozycjami trekkingów w góry Karakorum.
Prywatnie, człowiek z którym można porozmawiać o wszystkim nawet po niemiecku ;) Obdarzony niesamowitym poczuciem humoru i dystansem do siebie...

Irfan – król dziupli o nazwie kafejka internetowa. Wstaje zawsze ostatni (nawet później niż ja) i ostatni też chodzi spać. Śniadanie o 12 w południe to standard ;) Człowiek o niewyobrażalnym poczuciu humory - żartuje ze wszystkich i o wszystkim. Szczery do bólu – gdy zobaczył Alicję w Pakistańskim wdzianku zapytał ze zdziwieniem małego dziecko: „Ej, co Ci się stało?” Ciepły, sympatyczny i bardzo pomocny. Często można spotkać go w kuchni nucącego jakieś zachodnie piosenki. Czasem też bawi w recepcji, ale chętniej zasiada do swojego komputera. Chyba najbardziej „złesternizowany” załogant Madiny.

Mr Beg – staruszek w wieku osiemdziesięciu kilku lat. Były zawodowy żołnierz walczący w wojnach pakistańsko-indyjskich. Mimo, iż w Madinie nie pracował, a tylko tutaj mieszkał jak my, to traktowany był przez wszystkich jako swój człowiek. Sypał opowieściami i anegdotami wojennymi w ilościach niepoliczonych. Wszystko to okraszone świetnym, brytyjskim-angielskim (nawet sami Brytyjczycy byli pod wrażeniem), poczuciem humoru i niesamowitą skromnością. Człowiek, który w Madinie codziennie w tv śledził losy swojego kraju i załamywał ręce nad panującą tam sytuacją. Teorie spiskowe to jego miłość, a zapytany przeze mnie o historię wybuchu II Wojny Światowej wyłożył mi ją w 3-godzinnym wykładzie ze szczegółami dot. działań Hitlerowców na terenach Polski!!! Byłem pod wrażeniem...

Kot - przybłęda, zwolennicy innych teorii twierdzą, że podrzutek. Ulubieniec Alicji i Koreanki Kim. Dokarmiany i rozpieszczany przez wszystkich gości Madiny i jej team. Chcieliśmy go zabrać do Chin, ale z obawy przed możliwością zjedzenia go przez Chińczyków, nie został nam on przez włodarzy Madiny wydany ;) Jego ulubione miejscówka do spania to okolice tylnej części monitora Irfana, skąd zawsze „biło ciepło” do późnych godzin nocnych ;)
 
To w wielkim skrócie. Przez Madinę przetaczało się wielu ludzi, mniej lub bardziej z nią związanych i nie sposób ich tu wszystkich wymienić. Cieszyła się ona także największym zainteresowaniem wśród bacpackerów, którzy przyjeżdżali do Gilgit. Jedni zostawali tam jedną noc, inni tydzień, jeszcze inni ponad miesiąc (np. my albo Rosjanin Denis ze swoją Koreanką), a jeszcze inni nawet pół roku – patrz Kolumbijczyk Carlos, z którym Madinę razem opuszczaliśmy, przed przyjściem zimy i zamknięciem granicy pakistańsko-chińskiej.

Madina ma w sobie coś z domu. Coś co zatrzymuje w niej ludzi na dłużej niż zamierzali zostać. Po części to sprawa wymienionych wyżej osób z załogi, po części to samo położenie Madiny – w centrum Gilgit, tuż przy bazarze, a jednak w ciszy i spokoju z własnym sporym ogrodem, stolikami i ławeczkami. Siadaliśmy przy nich i nie raz godzinami dyskutowaliśmy w międzynarodowym towarzystwie na przeróżne tematy. Po części też my tworzyliśmy Madinę, a im dłużej tam byliśmy tym lepiej się czuliśmy i wkraczaliśmy w „obowiązki” teamu.

Często komentowało się sytuację w Afganistanie i Pakistanie. Przykre to było szczególnie dla gospodarzy Madiny, ale mówili o problemach otwarcie. Ilu nas było tyle zwykle teorii i poglądów, ale strasznie fajnie patrzyło się na to w kontekście pochodzenia rozmówców: Pakistan, Anglia, Australia, USA, Korea, Kolumbia, Niemcy, Holandia, Szwajcaria, Rosja, Polska i inne rzadziej reprezentowane w Madinie. Większość tych narodów miała ze sobą jakieś zaszłości ze sobą czy to poprzez kolonie czy też byłą lub obecną sytuację polityczną lub różne wojny. Jakże inaczej na niektóre sprawy patrzy bezstronny Szwajcar, latynos z Kolumbii czy przekonany o wyższości ZSSR nad innymi krajami Rosjanin?

Heh... kiedyś tam jeszcze wrócimy, tym bardziej, że z Madiny nie da się wyjechać... nigdy... gdyż jej motto brzmi: „You can check out, but you can never really leave” (Możesz się wykwaterować, ale tak na prawdę nigdy nie wyjedziesz) – i tego się trzymamy :)Gdy ktoś z dłużej przebywających gości Madiny wyjeżdżał można by rzec pożegnań nie było końca.

  • Madina Guest House
  • You can check out, but not leave... true
  • Habib w roli fryzjera

Ramadan – tajemnicze słowo kojarzące się z jakimś świętem, krwawym zarzynaniem barana i muzułmanami, a muzułmanie z kolei ostatnio kojarzeni są z atakami terrorystycznymi. Czym jest ten Ramadan mogliśmy przekonać się na własnej... skórze!

Ramadan, ramazan, ramzan, rozan, bo tak bywa nazwywany, to nie tyle święto, co po prostu dziewiąty miesiąc roku wg muzułmańskiego kalendarza. Ramadan jest dla wyznawców islamu święty, gdyż właśnie w tym miesiącu archanioł Gabriel objawił Mahometowi pierwsze wersety Koranu, czyli świętej księgi islamu. Często mylony jest ze Świętem Ofiarowania, podczas którego rzeczywiście zabija się barana, na pamiątkę ofiary Izaaka. Tego święta nie mieliśmy okazji doświadczyć, więc wróćmy do Ramadanu.

Podczas Ramadanu obowiązuje post – nie można spożywać żadnych pokarmów ani pić napojów. Możecie sobie wyobrazić jak trudne jest utrzymanie takiego postu kiedy temperatura w ciągu dnia przekracza 30 stopni... Posiłki można spożywać tylko od zachodu do wschodu słońca. Wieczorem, po modlitwie, rodziny wspólnie zasiadają do kolacji – iftar, a krótko przed świtem jedzą obfite śniadanie – suhoor.

Z obowiązku poszczenia są zwolnieni chorzy, osoby starsze, dzieci i podróżujący (czyli my się kwalifikujemy). Jednak w ciągu dnia nie wolno objadać się publicznie, zwłaszcza w towarzystwie osób poszczących, można zrobić to w zaciszu domowym. Ramadan kończy się wielkim świętem Eid, podczas którego następuje uroczyste zakończenie postu i obchody tego święta nieco się różnią od siebie w poszczególnych krajach muzułmańskich.

Nam przyszło wejść w Ramadan w Iranie, a zakończyliśmy go w Pakistanie. Właściwie w dzień rozpoczęcia miesiąca postu nic szczególnego się nie działo. Sklepy otwarte jak zawsze, można robić zakupy bez problemu, tylko brak ulicznych garkuchni, a knajpki z jedzeniem pozamykane i powyklejane gazetami od środka – dlaczego? Tego dowiedzieliśmy się w Bandar-e-Abbas w Iranie. Czekaliśmy tam na dworcu  na nasz autobus do Zahedanu. Do odjazdu były jeszcze dwie godziny, a głód zaczął dawać o sobie znać... Nie zważając na to, że jest środek dnia, Andrzej poszedł na poszukiwanie jedzenia. Wszystkie dworcowe jadłodajnie miały witryny powyklejane gazetami i wyglądały na zamknięte... pozornie! Kiedy uchyliło się drzwi jednej z nich można było zobaczyć, że w środku siedzą osoby, które z różnych powodów nie przestrzegały postu i ze smakiem zajadały buły z mięsem i warzywami na ciepło. Oczywiście z radością dołączyliśmy do nich!

Nikt nigdy nie miał do nas, jako do turystów-obcokrajowców-innowierców, pretensji o to, że coś zajadamy lub pijemy, z resztą raczej się z tym nie afiszowaliśmy. Kiedy gościliśmy u chłopaków w Marvdasht w Iranie, ich mama nawet sama ciągle nas czymś częstowała w ciągu dnia. Pamiętam kiedy przygotowała dla nas pyszny obiad, który podała nam, gdy wróciliśmy zmęczeni z warsztatów. Było nam trochę głupio, bo jedliśmy tylko my, a reszta na nas patrzyła. Wtedy dowiedzieliśmy się też, że to grzech jeść przy kimś, kto pości :) Nagrzeszyliśmy wiec co niemiara... Naszym gospodarzom to nie przeszkadzało, a mama chłopaków ciągle dokładała nam kolejne porcje to ryżu, to mięsa, to znów warzyw. Byliśmy w potrzasku, bo z jednej strony czuliśmy się nieswojo, że jemy sami, a z drugiej strony to niegrzecznie odmówić jedzenia, skoro zostało przygotowane specjalnie dla nas. Znów irańska gościnność, która nie zna granic. Mimo rozterek natury duchowej z wielką przyjemnością zjedliśmy ten posiłek, był po prostu nieziemsko pyszny!

Przyszła jednak chwila, kiedy mogliśmy wspólnie z resztą rodziny zasiąść wieczorem do kolacji i to doświadczenie było bardzo przyjemne. Drugi posiłek jedzą przed świtem, ok 4 rano i nikt nie miał sumienia, żeby nas wtedy budzić. Mogłam jednak obserwować rodzinkę spożywającą „śniadanie”. Spaliśmy wtedy na tarasie, przez sen słyszałam jakieś szuranie i dźwięk sztućców uderzających o talerze. Było jeszcze ciemno. Otworzyłam do połowy jedno oko i zobaczyłam jak cała rodzinka siedzi na perskim dywanie i zajada śniadanie. Patrzyłam tak na nich jednym okiem jak jedzą w kompletnej ciszy, przy zapalonej lampie, jak w jakiejś konspiracji. Potem wszyscy poszli spać z powrotem.

Podobnie było jeszcze w innym irańskim domu, w którym mieliśmy przyjemność gościć. Kiedy zbliżała się pora kolacji wszystkie przygotowane wcześniej potrawy wylądowały na położonej na perskim dywanie ceracie, a cała rodzina i my siedzieliśmy wokół zgromadzonego jedzenia. Z telewizora sączył się leniwie zaśpiew muezina - transmisja „na żywo” z saudyjskiej Mekki. Na co czekamy? Czekamy na moment, kiedy mułła po modlitwie powie słowa „Allach jest wielki”. Kiedy te słowa wreszcie padają, telewizor zostaje wyłączony, a my zabieramy się do konsumpcji tych wszystkich pyszności tu zgromadzonych (m.in. lasagne z wielbłąda).

W Pakistanie zasady Ramadanu są identyczne i również należy ich przestrzegać. W restauracjach tych przyhotelowych można było zjeść posiłek o każdej porze dnia, bez ograniczeń. Pewnego dnia, przez jedną krótką chwilę przeszło nam przez myśl, że można by spróbować pościć przez jeden dzień, tak jak muzułmanie. Pomysł szybko upadł. Jakoś trudno nam sobie wyobrazić dzień bez jedzenia i picia, a poza tym nie mamy ku temu żadnego racjonalnego powodu. W dodatku poszczenie w ciągu dnia i objadanie się na noc wydało nam się mało zdrowe...

Ramadan nie był dla nas jakoś specjalnie uciążliwy, poza tym, że ludzie przestrzegający postu wydają się mniej cierpliwi i trzeba pamiętać, żeby im nie proponować niczego do jedzenia ani do picia, bo mimo, że są głodni i spragnieni, to nie mogą przecież tego przyjąć. Mimo wszystko czekaliśmy na koniec tego świętego miesiąca  ze zniecierpliwieniem. Głównym tego powodem było to, że zostaliśmy zaproszeni w pierwszy dzień święta zakończenia postu do domu właściciela naszego hostelu „Madina” w Gilgit. Dla nas i dla reszty gości hotelowych (było nas ok. 12 osób) było to dużym zaszczytem i mieliśmy też wielką frajdę.

Dzień przed świętem, ktoś w naszym hostelu rzucił hasło, że trzeba zrobić zakupy, bo sklepy będą zamknięte przez 3 dni. To co działo się na ulicach Gilgit jest nie do opisania. Wszyscy tłoczyli się na targu i w małych sklepikach, przedświąteczny szał zakupów... Wyglądało to jak u nas przed Bożym Narodzeniem.

 Wszyscy muzułmanie zmierzają do meczetu

Rano, w pierwszy dzień święta zakończenia postu – Eid było cicho i spokojnie, ulice zupełnie puste. Wszystko pozamykane. Nagle rozległo się nawoływanie muezina. Ulice miasteczka zapełniły się muzułmanami, podążali do meczetu. Wszyscy świeżo wykąpani i wystrojeni, bo zwyczaj jest taki, że na Eid trzeba sprawić sobie nowe ubranie, często jest to bardzo popularny shalwar-kamiz. Kobiety ubierają się więc w kolorowe szaty, na dłoniach malują wzory henną i nakładają niezliczone ilości błyszczących szklanych bransoletek, które pobrzękują przy każdym ich kroku.  Po modlitwach wierni wracają do domów i w gronie najbliższej rodziny spożywają posiłek – wreszcie w ciągu dnia!

W naszym hostelu, też panowała jakaś taka podniosła, świąteczna atmosfera. Czekaliśmy na samochód, który miał nas zawieźć do domu Pana Jakuba. Kiedy radosna gromadka kilkunastu turystów wylądowała u Pana Jakuba w jego prywatnym domu, poczęstowano nas przepysznymi potrawami z mięsa, warzyw i ryżu. Na koniec typowy pakistański deser, czyli angielski custard – coś w stylu naszego budyniu.

Nie dziwił nas fakt, że przez cały ten czas nie widzieliśmy ani jednej kobiety, obsługiwali nas sami mężczyźni. Zostaliśmy poinformowani, że kobiety zwykle świętują osobno, w innym pokoju, głównie dlatego, że Panowie prowadzą długie i skomplikowane rozmowy o polityce, a Pań to nie interesuje za bardzo. Pomyślałam, że to trochę smutne, iż ten świat kobiecy jest tak cały czas oddzielany od męskiego i że nie mogą znaleźć wspólnego mianownika. Cóż istotę problemu zrozumiałam lepiej, kiedy panowie –  pensjonariusze „Madiny” zaczęli rozmowy o polityce, a trzeba przyznać, że towarzystwo było doborowe: Czesi, Holendrzy, Anglicy, Polacy, Rosjanie, Koreanka i Kolumbijczyk. Oczywiście nie muszę zaznaczać, że największe tarcie wystąpiło między stroną polską, a rosyjską... Tego można było się spodziewać! Wtedy właśnie zapytałam gdzie jest ten pokój dla Pań („pokój” w tej sytuacji nomen-omen) i wraz z innym dziewczętami udałyśmy się na babskie pogaduchy.

Wybór okazał się trafiony w 10. Miałyśmy okazję poznać i porozmawiać z Panią domu, zwiedzić jej projektanckie i krawieckie atelier, a na koniec zostałyśmy obdarowane pakietem kolorowych  szklanych bransoletek. Przed nami stała niezliczona ilość kartonów wypełnionych po brzegi bransoletkami, chyba o wszystkich kolorach świata. Każda mogła sama sobie wybrać kolor. Koreanka, która stała obok mnie, sprawnym ruchem przymierzała coraz to nowe szklane krążki. A dodać trzeba, że bransoletki to po prostu sztywne kółka ze szkła i nie da się ich rozciągnąć. Ja też przystąpiłam do przymierzania, ale niestety, polskie dłonie lalkarskie to nie drobne rączki Koreanki i bransoletka utkwiła na mojej ręce, zanim dotarła do nadgarstka... Nie dość, że miażdży mi dłoń, to nie chce ruszyć ani w jedną, ani w drugą stronę. Co za wstyd! Widzę jednak, że Czeszka ma identyczny problem, czyżby Słowianki miały najgrubsze nadgarstki na świecie? Z pomocą przychodzi nam gospodyni i kilkoma sprawnymi ruchami uwalnia nas od kłopotliwej biżuterii. W efekcie obie wychodzimy z pakietami bransoletek chyba największych jakie tylko są w Pakistanie.

Tak wyglądał pierwszy dzień końca Ramadanu. Przez dwa następne dni chodzi się w odwiedziny do rodziny bliższej i dalszej, wszyscy składają sobie życzenia i obdarowują się na wzajem małymi upominkami lub drobnymi sumami pieniędzy.

Po niezwykle miłym i serdecznym przyjęciu nas w domu właściciela „Madiny” Pana Jakuba wróciliśmy do hostelu. Był już wieczór. Panowie postanowili kontynuować dyskusję o polityce, która właściwie przekształciła się w spór. Nagle, debatę przerwały głośne, świszczące dźwięki. Okazało się, że to mniej rozsądna część pakistańskiego społeczeństwa oddaje w powietrze serie strzałów z karabinów Kałasznikow, chcąc w ten sposób uczcić święto. Pomysł koszmarny! Od tych wystrzałów dosłownie aż piszczało w uszach. Po ok. 30 minutach policja uporała się z problemem i „wystrzałowe” pomysły zostały stłamszone. Byliśmy zupełnie bezpieczni, ale zastanowił nas fakt, że tyle ludzi posiada we własnym domu karabin maszynowy, którym można zabić...

Kiedy Ramadan i obchody jego zakończenia dobiegły końca wszystko wróciło do normy, a przy głównej uliczce otwarto sklepiki i knajpki, które dotąd były zamknięte... zawsze to jakaś nowa atrakcja. Wreszcie można legalnie jeść i pić na ulicy!

  • Pakistan w Ramadanie
  • Pakistan w Ramadanie
  • Pakistan w Ramadanie

... kolacja z rekordzistami świata!

W końcu udało nam się wyrwać z Gilgit i udaliśmy się do Skardu. Muszę przyznać, że za bardzo nie chciało nam się tam jechać, po tym jak pogodziłem się z informacją, że trekking pod K2 z naszym budżetem nie jest możliwy, ale jednak być w Pakistanie i choć z daleka K2 nie zobaczyć... nie przystaje.

Rano wsiedliśmy w minibusa z Gilgit do Skardu - bagatela 7,5h jazdy! Ach te górskie drogi! Dojechaliśmy do Skardu późnym popołudniem i tak naprawdę to tylko zdążyliśmy znaleźć nocleg i coś przekąsić. Rozpoznanie terenu zaczęliśmy rano dnia następnego od... warsztatu motorowego. Wszedłem „z głupa frant”, żeby zapytać o wynajęcie motorka – „Nie da się. Jak będzie wypadek z Waszym udziałem, to będziemy mieć problemy. A poza tym, nie mamy motorów!” – usłyszałem w odpowiedzi, a motorów to było tam co najmniej 10, o ile nie więcej. Liczę je w myślach i wodzę wzrokiem po twarzach kilku Pakistańczyków – miny bez ugięcia mówiące: „Zapomnij stary o motorku – weź sobie taksówkę”. Nagle odezwał się Pasha, czyli klient tego warsztatu. „Gdzie chcesz jechać?” – zapytał. Mówię mu o planach etc, na co ten ochoczo: „To ja Ci na jutro pożyczę motor. Nie ma problemu. Daj mi swój numer telefonu!” Ścięło mnie z nóg. Ta bez niczego pożyczy mi motor? Za darmo? No tak, za darmo, choć jak dotarło to do chłopców z warsztatu, to chcieli przekonać Pashę, żeby nas skasował. Nie chciał. I tak oto „wynajęliśmy” za darmo na cały dzień motocross’a Paszy! :)

Robimy dalej rekonesans po mieście... bazar, bazar, wszechobecne kozy, kurz, pył (już mi przestał przeszkadzać po miesiącu w Pakistanie) i nagle perełka jak na skalę Skardu. Błądząc uliczkami tego prowincjonalnego miasteczka natrafiliśmy na szyicki kompleks Noorbakhashi Jamia będący repliką świętego meczetu Szyitów z Karbalii w Iraku. Wcześniej obiło mi się coś o uszy, ale na śmierć zapomniałem, że to w Skardu. Przy meczecie, ku dezaprobacie Alicji, uciąłem sobie religijną pogawędkę z jednym z najbardziej aktywnych tam tubylców. Cóż... po około 20 minutach słabego argumentowania, jakim to wspaniałym odłamem religijnym są Szyici stracił argumenty. Pogrążył się już zupełnie kiedy powiedział, że Bin Laden i Saddam Husajn byli Sunnitami i to dowód na to, że wszyscy Sunnici są źli. Cóż... Do tego wątku też jeszcze dziś wrócimy.

W południowym skwarze wdrapaliśmy się na skałę, gdzie miał być fort... i pewnie był... kiedyś. Dla widoku było jednak warto wdrapać się na Karpocho... w dole ujrzeliśmy Skardu i jeszcze czystą rzekę Indus (stosunkowo niedaleko swego źródła). Dalej błądząc uliczkami miasta trafiliśmy na boisko do polo i mecz. Nigdy gra ta mnie nie fascynowała, ale powiem szczerze, że widząc ją pierwszy raz na żywo byłem pozytywnie zaskoczony.

Dalej sobie błądzimy uliczkami Skardu i nagle oczom mym ukazuje się napis PIZZA! „Alicja, choć idziemy na pizzę!” – zagaduję pełen werwy. W odpowiedzi słyszę: „Andrzej, tutaj pizzę?!” Na co odpowiadam: „Tak, tak... wiem, ale może być właśnie zabawnie!” I poszliśmy! Skomentuję krótko – nie umiem powiedzieć, jak ta pizza smakowała, ale na pewno była to najostrzejszą, jaką jedliśmy, stąd całkowity brak wyczucia smaku! Przepaliło nas na wskroś! Początkowo zamawiając do niej po małej Coli, skończyło się na wielkiej butli king size i jeszcze nie starczyło, aby ugasić pożar. „No co, miało być śmiesznie... i było” ;)

Wracając na nocleg już późnym popołudniem trafiliśmy na Hiszpanów z Fairy Meadow. Jak się okazało, sponsor chłopaków był na tyle usatysfakcjonowany ich wynikami (pobity rekord świata w moto-glaiding’u do wysokości 7800m npm), że pozwolił im zostać w Pakistanie jeszcze tydzień dłużej. Pogawędziliśmy chwilkę i umówiliśmy się na dzień następny na kolację. Dla nas to zaszczyt! :)

I tak oto przepaleni pakistańską pizzą, czekaliśmy na dzień następny, który był dla nas niewiadomą. Jednak tuż przed spaniem dostaliśmy smsa od Pashy: „Hej, to o której chcecie ten motor?” Stało się więc dla nas jasne, że pakistańska gościnność i bezinteresowność może silnie konkurować z wcześniej nam poznaną kurdyjską czy irańską.

Jakoś tak się składa, że motory, które pożyczamy w Pakistanie są motocrossami, co wcale nam nie przeszkadza biorąc pod uwagę kondycję tutejszych dróg i zewsząd otaczające nas góry, ale jeżdżąc nimi ciągle budzimy zainteresowanie. W tym przypadku nie było inaczej. Motor Pashy to śliczna żółta crosóweczka, jak się potem okazało nie miała jednak sprawnych przednich resorów... znów było wesoło, ale na pewno nie Alicji ;)

Poinstruowani przez Pashę, co gdzie jak i którędy wyruszyliśmy w drogę. Przed tym jednak Pasha podskoczył na stację benzynową i dotankował motor i odparł z uśmiechem: „Macie pełny bak. Na wszelki wypadek, żeby Wam nie brakło.” Chyba jasne jest, że żadnych pieniędzy nie chciał przyjąć. Prawie się na mnie obraził, jak mu to zaproponowałem.

Jedziemy, jedziemy, jedziemy... kurz, pył, koleiny, ciężarówki z ziemią – „Cholera co jest?” pytam się w myślach. Chwilę potem stało się dla nas jasne, że nad jeziorem Sandpara, gdzie się udawaliśmy, budowana jest właśnie tama. Bynajmniej nie popsuło nam to zabawy, a mi już na pewno. Był motocross, piękne góry, droga pełna wybojów i kobieta – czegóż więcej można pragnąć? Obiadu? Był i obiad, a raczej biwak nad jeziorkiem z rzeczy, które sobie przywieźliśmy. Pakistańczycy ze zdziwieniem na nas patrzyli, jak wyciągamy maszynkę do gotowania, robimy sałatkę, kurczaka i gotujemy ziemniaki, a potem dodajemy do nich masełko.. Niebo w gębie na łonie natury.

Jezioro Sadpara jest bardzo ładnie położone, a my zatrzymaliśmy się w miejscu przy małej przystani, gdzie można sobie wynająć łódkę i popływać po jeziorku. Zupełnie tego nie planowaliśmy, ale pożyczając nóż od gospodarza, zagadałem go, czy nie zna kogoś, kto ma jeep’a i mógłby nas następnego dnia podwieźć do początku naszego trekkingu. Miał – tak więc, wymieniliśmy się numerami, ustaliliśmy cenę i cieszyliśmy się już na trekking na Burji La, skąd podobno można zobaczyć K2. Pojeździliśmy jeszcze trochę motorem Pashy, potem zawiozłem Alicję pod hotel i udałem się do domu Pashy, aby oddać mu motor. Nie spodziewałem się, że potrwa to długo, ale gościnności pakistańskiej czasem nie da się przewidzieć i po kilku chwilach już byłem ugoszczony w pokoju Pashy, uraczony pysznym sokiem i sałatką. Zeszło ponad godzinę, a Alicja w tym czasie czekała na mnie, bo mieliśmy iść razem na kolację z Hiszpanami od moto-glidu no i trzeba było zrobić zakupy. W końcu, jak już poznałem całą rodzinę Pashy, odwiózł mnie on do hotelu i udaliśmy się z Alicją na zakupy, a potem na kolację.

Z Hiszpanami umówiliśmy się dość luźno. Mieliśmy przyjść do nich do hotelu koło 19, ale trochę nam zeszło. Przyszliśmy więc spóźnieni i pytając o nich na recepcji, usłyszeliśmy, że ich niema. Spadł nam kamień z serca! Chyba poszli bez nas! Myśleliśmy, że wyplątaliśmy się z kłopotliwej sytuacji, bo idąc do nich stwierdziliśmy, że razem mamy około 5 dolarów, a tu przed nami kolacja. W drodze zaczęliśmy szukać jakichś pieniędzy, które mogły być poukrywane po kieszeniach – nic nie było, więc brak Hiszpanów sytuację nam rozwiązywał. Nie wyjdziemy na biedaków. Już zaczęliśmy się wycofywać z hotelu, gdy w bramie wejściowej spotkaliśmy rozbawianych Hiszpanów wracających do hotelu. Okazało się, że południowa krew i spóźnianie się to nie mity, więc chwilę potem z drżącym sercem bez pieniędzy poszliśmy na kolację. Zastanawialiśmy się tylko, czy to będzie super wypasiona knajpa czy taka, gdzie za 2$ od osoby będzie można coś zamówić (bo w Paku o takie też nie trudno). Zamówiliśmy najtańsze potrawy bez picia i trochę się uspokoiliśmy. Zaczęliśmy wyluzowani podpytywać ich o szczegóły pobicia rekordu świata – gdzie, kiedy, kto etc. Wieczór spędziliśmy bardzo miło, a Hiszpanie i jeden Belg, jak się potem okazało wcale nie byli bufoniastymi zawodowcami, a bardzo wyluzowanymi i otwartymi zawodowcami. Super ludzie! Powymienialiśmy się adresami, a na koniec główny sponsor zapłacił całość rachunku nas wszystkich. Ależ sobie pluliśmy w twarz, że zamówiliśmy najprostsze jedzenia, a można było się tak najeść ;-) Hehe!

Następnego dnia rano oczywiście nasz jeep się spóźnił. Przed wyjazdem wszyscy nas pytali, czy nei potrzebujemy przewodnika, bo nie ma znaków na trasie, bo choroba wysokościowa, bo drapieżne niedźwiedzie. Cholera jasna, nie chcemy żadnego przewodnika! Dojechaliśmy do miejsca, z którego mieliśmy zacząć nasz trekking i zatrzymaliśmy się na herbatkę u przydrożnego gospodarza. Ten, wczoraj wrócił z miasta i jeszcze nie uprzątnął całego bałaganu, jaki zostawił niedźwiedź, gdy wdarł się do jego kuchni. Odciski wielkich łap były wokół dość wyraźne, uszkodzona ściana i bajzel wokół posiadłości też dość dobitnie świadczyły o tym, że niedźwiedź był ich autorem. Hmm...

Zapłaciliśmy za herbatę, zapłaciliśmy kierowcy za podwiezienie, a ten pożegnał nas słowami – „No to powodzenia! Teraz jesteście tylko Wy, góry i niedźwiedzie. Miłej zabawy!”

Lekko odrętwiali tym wszystkim ruszyliśmy na trekking i... a nie... reszty dowiecie się w następnym odcinku! :)

  • Alicja i motor nad Sadpara Lake
  • Cmentarz przy meczecie Noorbakhashi Jamia w Skardu
  • Sadpara Lake i motorek
  • Wychodzimy z fortu w Skardu
  • Skardu
  • Ulice Skardu - codzienne widoczki
  • Ulice Skardu - codzienne widoczki
  • Ulice Skardu - codzienne widoczki
  • Ulice Skardu - codzienne widoczki
  • Sadpara Lake nad Skardu
  • Sadpara Lake nad Skardu
  • Sadpara Lake nad Skardu
  • Zakole Indusu kolo Skardu
  • Cmentarz przy meczecie Noorbakhashi Jamia w Skardu
  • Meczet Noorbakhashi Jamia w Skardu
  • Meczet Noorbakhashi Jamia w Skardu
  • Meczet Noorbakhashi Jamia w Skardu

Miało być łatwo, miło, przyjemnie i bez większych przygód. Cóż Góry Karakorum chyba stwierdziły, że nie dla nas. Co prawda tym razem nie rozłączyliśmy się pomni ostatnich naszych przygód przy bazie pod Nanga Parbat, ale jakże by się mogło obejść bez akcji ratunkowej. No nie mogło.

Jednak od początku. Wyszliśmy z chatki, która miała spotkanie bliskiego stopnia z niedźwiedziem i już tym razem uwierzyliśmy, że można w górach spotkać niedźwiedzie. Zaczęliśmy analizować wszystkie za i przeciwk kontynuowania trekkingu samemu, ale w końcu doszliśmy do niosku – no dobra, nawet, jesli wzięlibyśmy przewodnika, albo jakiegoś lokalsa, to co on zrobi więcej, jak pojawi się niedźwiedź? Rzuci się na niego, zanim zrobi to niedźwiedź? Bez sensu. Sami jesteśmy w stanie zrobić wystarczająco dużo, aby uniknąć obrażeń. Poszliśmy więc sami.

Za horyzontem zniknęła droga, zaczęły się pojawiać coraz wyższe szczyty. Mieliśmy mapę i prostego GPSa, który tylko wskazywał wysokość oraz długość i szerokość geograficzną. Do tego mapa wątpliwej dokładności, ale lepszej ani w Gilgit ani w Skardu nie zdołaliśmy znaleźć. Dziadek w chatce i kierowca mniej więcej powiedzieli nam, jak iść, aby nie zabłądzić. W którą dolinę wejść, gdzie skręcić i charakterystyczne punkty. I o ile przez pierwszą godzinę marszu wszystko się zgadzało, to w końcu doszliśmy do miejsca, gdzie kompletnie nie wiedzieliśmy, co zrobić. Wziąłem więc mapę i GPSa i wszedłem na wzgórze, z którego roztaczał się dobry widok na okolicę i starałem się jakoś przypasować mapę do tego, co widzę. Po pół godziny, w końcu stwierdziłem, że chyba zacząłem się orientować w sytuacji. Byliśmy na około 3500 m, a miejsce, gdzie planowaliśmy rozbić namiot było na wysokości prawie 4400 m npm. Zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę raczej wysokością się nie przejmując, gdyż podczas poprzedniego trekkingu do bazy pod Nanga Parbat doszliśmy do około 4500 m nnpm, więc z aklimatyzacją problemu być nie powinno. Wszystko wydawało się więc być pod kontrolą.

Wokół nas roztaczały się coraz to piękniejsze widoki. Na pobliskich przełęczach zobaczyliśmy śnieg, więc szacowaliśmy, że to jedna z tych, które nas mogą interesować. Idąc powoli tylko ciągle się rozglądaliśmy, czy jakaś brunatna kupa futra nie przetnie nam nagle drogi. Szliśmy zboczem i przed nami były spore kamienie, prawie głazy, ale tak ułożone, że robiąc duże kroki można było po nich iść. Czasem trzeba było lekko przeskoczyć i wszystko było dobrze. Nagle stała się rzecz bardzo dziwna, idąc przodem usłyszałem ciężki oddech Alicji. Byłem około 50 metrów przed nią. Przystanąłem i obróciłem się i zacząłem zastanawiać się, co się dzieje. Plecak leżał koło Alicji, a ona koło niego kucała, jakby wiązała buta. I wszystko byłoby ok, tylko ten dziwny oddech. Krzyknąłem więc, czy wszystko ok – zero reakcji. Rzuciłem więc swój plecak i pobiegłem w jej kierunku. Z każdym krokiem coraz bardziej przerażony, bo w połowie drogi już zrozumiałem, że ma poważne problemy z oddechem. Dobiegłem i widzę, że jej ręce coraz bardziej się zaciskają i sztywnieja, a ona nie może złapać tchu. Zacząłem jej rozcierać ręce, potem plecy i nogi. Namówiłem ją, aby zostawiła tu rzeczy i podpierając się o mnie zacząłem ją sprowadzać w dół. Miała też problemy ze stawianiem pewnych kroków, więc przeraziłem się już zupełnie – jak ja jej mam pomóc na tym pustkowiu. Jedyne co mi instynktownie przychodziło do głowy, to schodzenie coraz niżej i rozcieranie jej, aby krew docierała do wszystkich części ciała równomiernie. Schodząc niżej, wydusiła z siebie, że się dusi. Uszliśmy już w dół dobre sto metrów i nic nie wskazywało, że jest lepiej. Starałem się zachować spokój, choć w środku we mnie wszystko drżało, a myśli biegały jak szalone, a paraliżowało mnie najbardziej to, że jesteśmy na zupełnym odludziu. Nagle jednak zauważyłem, że Alicja zaczyna coraz spokojniej oddychać, co jej ciągle powtarzałem. Schodziliśmy ciągle w dół i w dół. Zaczęło jej się poprawiać, a ja zacząłem czuć się coraz pewniej. „Czyli tylko brak tlenu” – pomyślałem. „Zawrócimy, jakoś dojdziemy do drogi i może coś się złapie na dół” – zacząłem układać plan działania. W końcu przysiedliśmy na ziemi i stwierdziłem, że Alicji na tyle się poprawiło, że wraca jej czucie w palcach i nie są one już pokurczone. Oddychała powoli, ciesząc się powietrzem, jakby długo była pod wodą bez tlenu. Po około 10 minutach już było całkiem ok. Straciliśmy plecaki z naszego pola widzenia, ale to nic nie znaczyło – najważniejsze, że wraca do siebie. Zaczęliśmy się zastanawiać, co się stało. Co było powodem tego, iż jej tak strasznie zaczęło brakować tlenu. Opowiedziała mi ze szczegółami, od czego się zaczęło i wniosek był jeden. Na drodze było kilka głazów, które chciała pokonać podskokami, a te jednak wymagają trochę wysiłku szczególnie na tej wysokości. Brakło jej powietrza i zaczęła coraz szybciej oddychać i tym samym coraz płycej. Starała się też zmniejszyć dystans między nami. Wszystko to na raz dało taki a nie inny efekt. Góry dają kolejną lekcję.

Alicja zdecydowała, że da radę iść dalej. Doszliśmy więc do plecaków, gdzie poczuła się już całkiem dobrze. Powoli zaczęliśmy więc znów piąć się w górę, zmierzając w kierunku znanego nam z mapy jako Burji Lungma – podobno najlepszego miejsca, aby zanocować i rozbić namiot. Po dwóch godzinach marszu doszliśmy tam. Co prawda jak mapa i opisy podawały miał być tam strumyk. Takowego nie znaleźliśmy, ale przysłuchując się w ciszy Alicja usłyszała, że gdzieś słyszy wodę. Zaczęła szukać i znalazł malutkie źródełko tętniące pod kamieniem. Mieliśmy więc wszystko co nam potrzeba – dobre, osłonięte od wiatru miejsce na biwak, zachód słońca, prowiant i źródło wody. Nic tylko zrobić kolację. Po perypetiach Alicji trochę o niedźwiedziach zapomnieliśmy, ale teraz znów zaświeciła nam się żaróweczka – podgrzewane mięso, wiaterek i niedźwiedzi węch. To wszystko nie wróży nic dobrego, więc jedzenie przygotowywaliśmy bardzo ostrożnie. Aby przy przypadkiem nie spadła na ziemię ani jedna kropelka oleju czy resztki jedzenia. Puste puszki zapakowaliśmy bardzo szczelnie, żeby w nocy nie przyciągnęły zwierza. Ubraliśmy się cieplej i patrzyliśmy w zupełnej ciszy i samotności na majestat gór, które nas zewsząd otaczały. Piękne góry Karakorum, a mu z namiotem pośrodku nich. Kolejne marzenia się realizują. Dokładnie tak sobie to wyobrażaliśmy i mimo pewnych przeciwności losu, w końcu dopięliśmy swego...

Ale co z niedźwiedziami? A no... przyszedł czas na sen, tzn. zrobiło się ciemno i dość chłodno, bo Burji Lungma to 4384m npm (N 35 7’ 16.4” , E 75 32’ 24.1”). Jednak spać nie mogliśmy – wyłapywaliśmy każdy szelest, który mógłby przypominać nadchodzącego włochacza. Rano byliśmy bardzo rozczarowani, gdyż całe nasze oczekiwanie nic nie dało. Nie nadszedł, więc my po pysznym śniadanku zrobionym w naszej przenośnej kuchni, wyruszyliśmy w stronę Burji La, czyli miejsca, skąd mieliśmy zobaczyć K2.


Podejście zajęło nam około dwie godziny. Wdrapaliśmy się na Burji La – 4617m npm.
(N 35 7’ 45,3”, E 75 33’ 7,2”), gdzie było miejscami sporo śniegu i jak dobrze się domyśliliśmy, duży nawis śnieżny, co świetnie zobaczyliśmy przy zejściu. Zrzuciłem plecak i zacząłem montować konwerter i teleobiektyw do aparatu. Gdzie to K2? No gdzie? Ma ono dość charakterystyczny kształt – piramidy, ale takowej nigdzie dostrzec nie mogłem. Widoczność była idealna. Wyraźnie można było dostrzec grupę szczytów górujących nad pozostałymi, więc jakby wszystko się zgadzało, ale szczyt, który licząc wierzchołki od widocznego lodowca powinien być K2 – nie wyglądał jak szczyt K2. Na wszelki wypadek zrobiłem sporo zdjęć całej panoramy, aby pokazać zdjęcia Habibowi z Madiny i dopytać go o poszczególne szczyty, jednak moje przeczucie z każdą chwilę coraz wyraźniej i silniej podpowiadało mi – to o widzisz stary, to nie „kej tu”.

Zjedliśmy coś na szybko pod przełęczą i zaczęliśmy schodzić w dół. Alicja wypatrzyła kozice pod szczytem sąsiadującym z Burji La – stado pięknych, dorodnych kozic, które z dystansu na nas spoglądały. Nagle wszystkie się spłoszyły i z niewiarygodną lekkością wbiegły na szczyt, a potem na drugą stronę góry. Świetny widok!

Schodziło nam się świetnie. Godziny około południowe, pełne słońce, ale nie było gorąco ze względu na wysokość. Sielsko, anielsko... chwile potem usłyszeliśmy gwizdy – świstaki. Było ich przynajmniej kilkanaście na przestrzeni około 1,5 km. Znów zdjęcia, teleobiektyw. Ujęcia Burji La od drugiej strony. Wszystko to sprawiło, że pomyliliśmy sobie dolinki, którymi mieliśmy schodzić i jak się okazało później, zamiast zejść wprost do Skardu zeszliśmy do Sadpara Lake, nad którym byliśmy na motorze dnia poprzedniego. Heh... w sumie nic się nie stało. Nawet powiedziałbym, że przez przypadek wybraliśmy ciekawszą drogę, gdyż przy samym jeziorze szliśmy przez wioski, które są nad nim. Nie zmienia to jednak faktu, że nadłożyliśmy trochę drogi. Cóż... stwierdziliśmy więc, że usiądziemy przy drodze i złapiemy jakiegoś stopa. Nic nam się nie chciało zatrzymać chyba przez dobre pół godziny. Fakt, droga nie była zbyt uczęszczana, ale w końcu się udało. Zajechaliśmy wprost pod nasz hostel i wykończeni padliśmy na pysk. Tak to jest, jak trasę przewidzianą na 3 dni robi się w 2 :) Ambitnie, ale bez niedźwiedzia... Będąc już w Skardu trochę zaczęliśmy żałować, że żadnego nie spotkaliśmy, jednak będąc tam samemu w górach, nie wiem czy chciałbym faktycznie spotkać niedźwiedzia na otwartej przestrzeni, jaką niewątpliwie tworzą góry Karakorum.

Tak oto kończy się nasz kolejny trekking. Słusznie, jak się później w Gilgit okazało, szczyt który widzieliśmy z Burji La to nie było K2. Zaczęliśmy więc planować kolejny trekking z Doliny Hushe, aby już mieć pewność na 100%, że szczyt, który widzimy to K2. O tym jednak w następnym odcinku naszej mydlanej opery :)

Zobacz pełną galerię zdjęć z Burji Lam

  • Kozice niedaleko Burji La - Karakorum
  • Nasz namiocik pod Przełęczą Burji - Karakorum
  • Widok z Burji La na Wielki Łańcuch Karakorum
  • Widok z Burji La na Wielki Łańcuch Karakorum
  • Widok z Burji La na Wielki Łańcuch Karakorum
  • Ptaki chodzące - Burj La
  • Świstak przy Burj La
  • Trochę zielska po drodze
  • Już tylko Wy, góry i niedźwiedzie :)

„Wygląda Pani jak arabska księżniczka!” usłyszałam kiedyś z ust szanowanego artysty z Gilgit – Pana Karima. Jak sprawić, że wygląda się jak arabska księżniczka? Sposób jest bardzo prosty i tani!

Jeśli jesteś kobietą, podróżujesz po Pakistanie i masz w plecaku już wszystko, co jest Ci niezbędne i tak skusisz się na bajecznie kolorowy szalwar kamiz! Tak było również w moim przypadku. I tak długo wytrzymałam, bo zdecydowałam się na jego zakup dopiero po miesiącu przebywania w Pakistanie.

Wiele kobiet w Pakistanie ubiera się codziennie w tradycyjny szalwar kamiz, czyli wdzianko złożone z szerokich spodni (szalwar), długiej do kolan bluzy (kamiz) oraz szerokiego i długiego szala, który narzuca się na głowę i ramiona.

Szalwar kamiz jest prawie niedostępny w wersji gotowej, ale mimo to jego zakup jest prosty, prawie prosty.  Najtrudniejszą rzeczą jest wybranie materiału, z którego wdzianko ma być uszyte. Wybór jest wprost oszałamiający. Gama kolorów jest bardzo bogata, również wzory i zdobienia na materiale są rozmaite. Materiał sprzedawany jest w zestawach składających się z trzech różniących się nieco od siebie kawałków: jeden jest na szalwar, drugi na kamiz, a trzeci na szal, który często jest już gotowy. Taki zestaw materiału można kupić od ok. 700 rupii  pakistańskich (24zł), w zależności od gatunku materiału i zdobień. Mój był bardzo elegancki i kosztował trochę więcej, ale i tak przeliczając na złotówki, zapłaciłam za niego ok. 37 zł. Dużo? Nie sądzę.

Mniej ozdobny szalwar kamiz, ale za to już gotowy, można kupić jeszcze taniej w second handach. Trzeba sobie wtedy wyszukać i dobrać poszczególne części stroju osobno.

Wybór materiału na nowy szalwar kamiz naprawdę nie jest prosty i kiedy musiałam go dokonać, Andrzej dostawał białej gorączki, a potem znalazł sobie inne zajęcie – postanowił to udokumentować :)

Następnym krokiem jest udanie się do krawca. Zwykle sprzedawca poleca dobry zakład krawiecki, których jest tu mnóstwo. Nasz uprzejmy sprzedawca zaprowadził nas do oddalonego o kilkadziesiąt metrów zakładu krawieckiego. Zakład to może za duże słowo, bo była to klitka gdzieś 3 na 3 metry, ale stały w niej trzy maszyny do szycia, stół do krojenia materiału i wisiało mnóstwo gotowych szalwar kamiz. W tym klaustrofobicznym pomieszczeniu pracowało 4 mężczyzn. Zaczęłam poważnie się zastanawiać, jak krawiec weźmie ze mnie miarę, skoro tu, w Pakistanie mężczyzna nie śmie dotknąć obcej kobiety, a co dopiero innowiernej cudzoziemki! Moje obawy zostały szybko rozwiane, bo krawiec po prostu bez żadnego zażenowania zabrał się do profesjonalnego zdejmowania ze mnie miary. I już.
Po 5 minutach było po wszystkim. Ustaliliśmy jeszcze datę odbioru, wzięliśmy kwitek i po 5 dniach można było odebrać gotowy szalwar kamiz. A! Jeszcze cena. Ile to kosztuje? Okazuje się, że uszycie wdzianka jest ponad cztery razy tańsze niż sam materiał... 250 rupii. Można za to kupić 2 porcje grillowanego kurczaka.

Kiedy nadszedł dzień odbioru mojego szalwar kamiz, po prostu nie mogąc się już doczekać, zaraz po śniadaniu popędziłam do krawca z kwitkiem i odliczoną kwotą pieniędzy. Trochę się obawiałam, że będzie zamknięte, bo nie było nawet jeszcze dziewiątej. Jednak kilka metrów od zakładu dało się słyszeć radosny warkot maszyn do szycia, krawcy pracowali chyba od świtu! Mój nowy szalwar kamiz był gotowy! Z wielką radością pobiegłam z powrotem do hostelu. Teraz trzeba przymierzyć... spodnie i kamiz wkładam bez problemu, ale jak się narzuca ten szal? Początkowo szarpię się z tym ogromnym kawałkiem materiału, ale po jakimś czasie i dzięki pomocy Andrzeja udaje mi się jakoś go ułożyć. Szkoda tylko, że nigdzie nie mogę się zobaczyć, bo nie ma tu dużego lustra...

Moim lustrem okazuje się jednak Pan Karim, który stwierdza „Wygląda Pani jak arabska księżniczka!” Nie ukrywam, że zrobiło mi się przyjemnie, ale tę miłą chwilę przerwał nagle głos Andrzeja: „Czy chce Pan kupić tę księżniczkę?”... ;)

  • Podczas wybierania materiału na szalwar kamis
  • U krawca w Gilgit
  • Podczas polo festiwalu z ludźmi z Madiny
  • Podczas wybierania materiału

Będąc w Iranie z uwielbieniem robiłem zdjęcia Irankom, dziś Alicja "odgryza się" swoimi zdjęciami pakistańskich przystojniaków ;) Oczywiście, większość z nich w męskiej odmianie szalwar kamiz

  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki
  • pakistańskie przystojniaki

Dziś trochę nietypowo-fotoblogowo i zapewne trochę nudno dla tych, którzy gór nie lubią.  Poza tym, że uciekł kierowca jeep’a, którego wynajęliśmy, to nic ciekawego się nie działo. Nie było niedźwiedzi, nie domagań organizmu czy akcji ratunkowych z naszym udziałem. Po prostu spokojny trekking w góry pakistańskiego Karakorum, ale za to okraszony pięknymi widokami. Na tych to właśnie dziś się chcemy przede wszystkim skupić :)

Przyjechaliśmy do Skardu z myślą, aby zobaczyć K2. Zaplanowaliśmy sobie wcześniej trekking na Burji La, ale ze szczytu tej przełęczy jednak słynnego ośmiotysięcznika nie zobaczyliśmy. Zapadła decyzja – jedziemy do doliny Hushe, skąd już na pewno K2 zobaczymy. Problem jednak był natury technicznej. Aby wyjść poza wioskę Hushe trzeba mieć pozwolenie i trzeba mieć pojęcie gdzie iść. Nie mieliśmy, ani jednego ani drugiego, więc skorzystaliśmy z pomocy przewodnika, który miał przekonać kogo trzeba, że warto nas wpuścić do strefy objętej pozwoleniem :)

Plan wydedukowany, wdrożyliśmy w życie. Aby wszystko szło sprawniej skorzystaliśmy z nabytych już znajomości i pojechaliśmy jeepem, co głupim rozwiązaniem nie było, bo i tak do Hushe busy nie dojeżdżają, tylko co najwyżej duże samochody terenowe zwane tam "vagoon".

3-2-1-0-START.... wyruszamy ze Skardu na trekking.

Jechaliśmy Doliną Indusu w stroną Doliny Hushe. Po drodze mieliśmy piękne widoki, a co jakiś czas były mosty, których fotografować nie można i za co mało mi nie skasowali zdjęć.

Jedziemy wzdłuż Indusu, który jest jeszcze stosunkowo czysty...

Robimy przystanki, bo autko się psuje...

Możemy obserwować piękny zachód słońca w Karakorum...
...a rankiem był śliczny wschód słońca - Masherbrum

Dalej same śliczne widoki...

Gdy po trekkingu wróciliśmy do Hushe okazało się, że naszego samochodu nie ma. Kierowca odjechał niedługo po naszym wyjściu w góry i do tej pory nie wrócił. Pojechaliśmy więc "vagoonem", a po drodze napotkaliśmy naszego jeep'a, z rozwaloną półośką. Do tej pory nie wiemy co się stało, ale na koniec właściciel agencji oddał nam część pieniędzy i pokrył koszt awaryjnego transportu, więc w sumie na tym wyszliśmy całkiem dobrze.

Po powrocie do Skardu spotkaliśmy się z Pashą i zaprosiliśmy go na kolację. Chcieliśmy mu w ten sposób podziękować za motor, który nam pożyczył za darmo, ale skoczyło się tym, że nie pozwolił mi za rachunek zapłacić mówiąc: "Nie Andrzej, jesteście moimi gośćmi, a w Pakistanie gość jest najważniejszy. Ja płacę!" - zakończył dyskusję Pasha.

Następnego dnia, wyruszyliśmy do Gilgit, które jak się okazało potem było targane porachunkami religijnymi pomiędzy Szyitami i Sunnitami... a w zamachach i wybuchach, w tym na pozór spokojnym mieście, zginęło w przeciągu tygodnia 12 osób, ale o tym już w następnym odcinku.

  • 30
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29

Po prawie tygodniu spędzonym w naszym pakistańskim domu – Madinie, ruszamy tyłki w Pakistanie po raz ostatni i tym razem udajemy się w Dolinę Hunzy głównie po to, aby zakosztować trochę adrenaliny na wiszących mostach linowych.

Z Gilgit do Karimbadu w Hunzie „tłuczemy się” kilka godzin w ciasnym busiku, w upale i co gorsza po remontowanej Karakorum Highway. Pech chce, że akurat Chińczycy „kruszyli” skały poszerzając drogę, więc ugrzęźliśmy na dłuższą chwilę. Na miejsce dojechaliśmy jednak dopiero wieczorem i tak na prawdę udało nam się tylko znaleźć nocleg, zrobić szybkie zakupy i zorganizować motor na najbliższe trzy dni. Chyba nie musimy Wam mówić, że jeżdżenie motorem po Karakorum bardzo nam się spodobało nie tylko ze względu na to, że można w każdej chwili przystanąć i wyciągnąć aparat, ale też dlatego, że to najszybszy sposób transportu w północnym Pakistanie i dojechać nim można w wiele niedostępnych miejsc dla dwuśladów ;)

Tym razem trekkingów nie było, bo niestety w Dolinie Hunzy było już dość chłodno, a w nocy wyżej w górach wręcz bardzo zimno. Nasz sprzęt nie pozwalał nam na wyjście w góry, ale mimo tego obraliśmy sobie trzy cele – pierwszy to wioski w okolicach Karimabadu, drugi to wioska Hoper i jej lodowiec Bualtar Glacier, a trzeci to Passu i jego wiszące mosty linowe nad rzeką Hunzą. Jak się można spodziewać ten trzeci był najfajniejszy, ale po kolei.

Pierwszego dnia pojechaliśmy do Passu w poszukiwaniu wiszących mostów linowych. Ciekaw ich byłem strasznie, a jeszcze bardziej byłem ciekaw uczucia, jak się po nich chodzi... Niestety pogoda nam nie dopisywała. Było chłodno, zupełnie bez słońca, zacinał mocny wiatr i do tego przelotnie padało = kicha na całego. Tak czy siak, do Passu dojechaliśmy, ale widoków zero, mosty gdzieś strasznie w dole, więc jak się rozpada to nas doszczętnie przemoczy - wróciliśmy tego dnia na tarczy z bardzo skwaszonymi minami. Do tego wszystkiego wysiadł prąd, w pokoju było strasznie zimno, a już nie wspominam o wodzie. Lodowata! Tak czy siak stwierdziłem, że umyć się trzeba, gdyż byłem koszmarnie zakurzony. Cóż Karakorum Highway na odcinku od Aliabadu w górę była wtedy koszmarnie rozkopana i przejechanie odcinka 40 km zajmowało prawie dwie godziny męczących objazdów, błotnistych kolein i pakistańskich ciężarówek na drodze, które nie zważały na nikogo na drodze. Dzień pierwszy mieliśmy więc lekko do bani i pełni obaw o pogodę dnia następnego położyliśmy się spać, aby rano ujrzeć przez okno takie oto widoki:

Piękny poranek, piękna pogoda, słoneczko, więc szybko zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się w stronę wioski Hoper i jej lodowca . Jechaliśmy około godzinkę, ale bez pośpiechu, bo było na prawdę cudnie.Cudne widoki, pakistański folklor w mijanych wioskach, niezła droga, więc delektowaliśmy się tym, jak tylko długo mogliśmy. W końcu dojechaliśmy do wioski Hoper, aby stamtąd udać się nad lodowiec.

Poniżej kilka fotek pokazujących Dolinę Hunzy i widoki, jakie tego dnia mieliśmy.

Na koniec dnia mieliśmy całkiem ładny zachód słońca... i jeszcze lepsze prognozy na dzień następny - wiszące mosty koło Passu ciągle na nas czekały :)

Wyjechaliśmy wcześnie rano i na nic nie mogliśmy narzekać. Zresztą sami zobaczcie.

W końcu też dotarliśmy do wiszących mostów. Zeszliśmy na dół i daliśmy się ponieść emocjom ;)

Wystarczy więc tylko bardzo chcieć i czasem pomóc sile sprawczej, a coś co jeszcze w maju '09 oglądaliśmy na zdjęciach dziś było już pod naszymi stopami :) Szczerze jednak powiedziawszy wyobrażałem sobie, że będą one trochę wyżej nad taflą wody, choć i tak robią niesamowite wrażenie.

Powiem szczerze... piękne jest Karakorum, choć Himalaje chyba piękniejsze. Powoli nasza przygoda z górami Pakistanu się kończy, ale jeszcze tu wrócimy. Mamy nie wyrównane rachunki z Baltoro Glacier, Concordią i bazą pod K2, więc jest co tam robić. A teraz, na spokojnie jak sobie porównam góry Karakorum z wcześniej widzianymi Himalajami to przychodzi mi na myśl pewna analogia: surowy, strzelisty styl gotycki (Karakorum) i pełen barw barok (Himalaje).Ot takie porównanie architektoniczne do tego, co stworzyła natura.

  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Karimabad i Dolina Hunzy
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą
  • Passu i wiszące mosty nad Hunzą

Niestety nie wiedziałem tego przed przyjazdem do Pakistanu i kiedyś strzeliłem taką gafę przy Pakistańczykach mówiąc, że to Brytyjczycy przywieźli tutaj grę polo. Ciężkie pioruny nade mną zawisły, ale dostałem szansę, aby się zrehabilitować – polo festiwal.

O grze polo przed przyjazdem do Pakistanu wiedziałem tyle, że jest boisko, dwie bramki, dwie drużyny i konie, na których jeżdżą gracze podczas meczu. Aha, Ci gracze mają jeszcze takie kijki, którymi celują w drewnianą piłkę. I tak nieźle, co? ;) Nigdy mnie to jednak nie fascynowało, nawet nie interesowało. Gra dla bogatych – myślałem.

Powoli zacząłem się przekonywać do polo, gdy nasz kolumbijski przyjaciel Carlos opowiadał w Madinie o meczu polo pomiędzy drużynami z Gilgit i Chitral. W sumie to jest całe widowisko, które odbywa się na Przełęczy Shandur (granica między regionem Chitral a Gilgit-Balistan), trwa 2 dni i przyciąga tłumy ludzi, co podobno tworzy niesamowitą atmosferę. Później w łączeniu z Między Biegunami, Kuba Niziński też zapytał o polo, jak powiedziałem, że jesteśmy w Gilgit i prosił o kilka fotek, gdy ustrzelimy coś ciekawego. Obiecałem, że coś podeślę, więc oto i link do galerii :) Okazja była jedyna w swoim rodzaju – w dniu wygaśnięcia naszej, już przedłużanej o miesiąc, wizy pakistańskiej zaczynał się w Gilgit Festiwal Polo. Zaryzykowaliśmy i zostaliśmy na kolejny tydzień w Pakistanie.

Zainteresowanie w Madinie było niemałe, a to dzięki Mr Beg, który zaczął opowiadać swoje historie z młodości, jak to hasał na koniu po Karakorum, jak świetny ten koń był do gry w polo i jak bardzo płakał, gdy musiał go zastrzelić (koń dostał ataku serca podczas meczu i podobno go sparaliżowało). Musicie tutaj wiedzieć, że nie każdy koń do gry w polo się nadaje – Mr Beg wszystko dokładnie nam wyłożył. Podobno najlepsze konie same biegną za piłką. Reagują na odgłos zderzenia kija (mallety) z drewnianą piłką i same kierują się we właściwą  stronę. Nie chciało mi się w to wszystko wierzyć i trochę sceptycznie podchodziłem do tych opowieści. Mr Beg dodał na koniec swoich opowieści: „Spokojnie, spokojnie. Andrzej, oglądniesz siedem meczy, poobserwujesz dokładnie konie i uwierzysz, a ja Ci też pokażę, który koń jest dobry, a który się nie nadaje do polo”. Zostało mi tylko zaufać doświadczonemu człowiekowi i uzbroić się w cierpliwość aż zacznie się festiwal.

Festiwal zacząć się od honorowego przemarszu przez boisko wszystkich drużyn przy akompaniamencie grajków z przeciwległej trybuny do naszej. Tu należy nadmienić, że "białych", czyli głównie gości Madiny, usadzono w sektorze głównym ku naszemu przerażeniu, bo miał się zjawić jakiś szef regionu, czy coś podobnego i było pełno wojska i mundurowych. W Pakistanie zaś reguła taka, że jak dużo wojska w jakimś miejscu, to łatwo o zamach, strzelaninę czy jakieś zamieszki, tym bardziej, że te ostatnio miastem Gilgit targały dość mocno. Carlos - panikarz jak przystało na gorącokrwistego Latynosa już widział same bomby pod siedzeniami i zapierał się rękami i nogami, aby na główną trybunę nie wchodzić, ale „ze względów bezpieczeństwa”(!) ochrona nie chciał nas wpuścić na trybuny dla zwykłych ludzi. Paranoja!  Usiedliśmy więc jak najdalej środka trybuny i skupiliśmy się na festiwalu.
Na początek ustawiono na środkowej linii boiska jakieś małe deseczki wetknięte luźno do ziemi. Przy jednej z bramek ustawiali się jeźdźcy, po jednym z każdej drużyny i na ustalony sygnał w pełnym pędzie ruszali w kierunku owych deseczek. Wygrywał ten, który trafił ostrzem wetkniętym na końcu kija w tą deseczkę i uniósł ją do góry. Cholernie trudna sprawa, ale niektórym się ta sztuka udawała. Gdy dwóch gości z tej samej tury podołało jednocześnie zadaniu, następowało dogrywką, aby z każdej tury był tylko jeden zwycięzca. Kiedy znaliśmy już półfinalistów, nadszedł czas finału i wszyscy zwycięzcy ze swoich tur ruszyli w kierunku swoich zdobyczy. Emocje sięgały zenitu! Patrzymy uważnie. Nikt nie unosi kija w geście triumfu. Co jest? Dopiero przy końcu boiska jeden z jeźdźców zawraca i galopując znów w kierunku środka boiska, unosi swój kij z nabitą deseczką! Wygrał! Cwaniak, chciał oczywiście w dumie i splendorze pokazać wszystkim na stadionie, że to on wygrał! :)

Dobra, przejdźmy do samej gry. Pierwszego dnia rozegrano dwa mecze. Nie do końca łapaliśmy o co w tym wszystkim chodzi i pytaliśmy Mr Beg’a, aby wytłumaczył reguły – on na to zdziwiony uniósł się: „Ej, tu nie ma reguł! To jest free style polo game! Nie ma sędziego, nie ma fauli. Tzn. są, ale się ich nie gwiżdże, chyba że zawodnik traci przytomność lub koń dostaje ataku serca. To jest czysta, szybka gra bez brytyjskich wymysłów!” Nie wierzę! Nie ma reguł? „Nie ma” - zarzeka się Mr. Beg. W dalszej rozmowie wyszło jednak, ze reguły są tylko cztery:

1. gdy pada gol, drużyny zamieniają się połowami,

2. gra się dwie połowy po 45 minut każda chyba, że wcześniej, któraś z drużyn strzeli 9 bramek,

3. gdy któryś z zawodników złapie do ręki piłkę ma prawo galopować do bramki rywala i albo piłkę do niej wrzucić, albo przejechać przez bramkę na koniu z piłką w ręce – to jest najbardziej widowiskowy moment meczu.

4. gdy jeden z koni lub graczy jest kontuzjowany z pola gry schodzi gracz z przeciwnej drużyny z tym samym numerem

Jak wyżej wspomniano, nie ma fauli, są tylko dwie połowy, a nie 4 jak w regułach ustalonych przez Brytyjczyków, nie ma sędziego. „Gra toczy się szybko, jest bardziej emocjonująca, bo nie jest przerywana” – dodaje Mr Beg. Bez wątpienia tutaj muszę się zgodzić. Większość meczów poza finałem było prowadzonych w bardzo szybkim tempie. Finał niestety był zdominowany przez zespół, który był najsilniejszy w całym turnieju i wręcz rozgromił swoich rywali w finale.

Jeszcze trochę rysu historycznego dotyczącego polo dla tych, którzy tak jak ja myśleli, że gra ta wywodzi się z Anglii. Dawno, dawno temu, gra podobna do polo była „uprawiana” przez armię w Persji. Służyła im bardziej jako trening dla koni. Podchwycone to zostało przez ludy żyjące na wschód od Persji w czym spory udział miał Aleksander Wielki przemierzające Bliski Wschód w stronę gór Karakorum. Już wtedy gra polo rozprzestrzeniła się na subkontynent Indyjski i Chiny, ale najbardziej popularna była w północnym Pakistanie i Kaszmierze (dawniej oba będące integralną częścią Indii). W świadomości zachodniej kultury zaczęła pojawiać się faktycznie dzięki Brytyjczykom, którzy kolonizowali Indie i grę polo obwarowali różnymi regułami jak np. nie można blokować kija przeciwnika swoim kijem, nie można uderzać przeciwnika, ani jego konia – wszystko to wyłapuje sędzia i zatrzymuje grę. W wersji free style tego nie ma i takie triki są dozwolone. Halo, jesteśmy w Azji! :) Podczas gry są tylko dwie połowy, a nie tak jak w Europie cztery, co daje możliwość lepszego wypoczynku koniem i zawodnikom. Konie według reguł brytyjskich można też zmieniać w trakcie meczu. W Pakistanie podczas całej gry zawodnik jeździ na jednym koniu.

Wracając jeszcze do koni. Wspominałem o tym, że niektóre z nich, te dobrze wytrenowane, podążają za piłką same, słyszą gdzie piłka upadła etc. Trzeba jeszcze nadmienić, że dość ważna podczas gry jest muzyka przygrywana przez przy-boiskowy boys band. A mianowicie, konie przy odpowiedniej muzyce zaczynają same tańczyć w jej takt. Co więcej, gdy przykładowo jakiś gracz jeżdżący na danym koniu zdobędzie bramkę, to ów boys band zaczyna grać melodię ulubioną przez danego konia. Koń to słyszy i też zaczyna w jej rytm tańczyć. Nie mieściło nam się to w głowach, ale Mr Beg wszystkiego dopilnował i nam pokazywał drobne szczegóły, na które pewnie nie zwrócilibyśmy uwagi. Musieliśmy wtedy uwierzyć ;) Nie było innego wyjścia.

Festiwal trwał tydzień. Każdego dnia wraz z załogą Madiny chodziliśmy na mecze no i w towarzystwie zmieniających się gości guest house’u. Bo my to jak swoi byliśmy ;) Przyszedł jednak czas i na nas. Wiza nam już kilka dni wcześniej wygasła i tylko mieliśmy nadzieję, że nie będziemy mieć na granicy problemów. Serce się ściskało, że po ponad 2 miesiącach w tym wspaniałym kraju, wśród tych wspaniałych ludzi, w końcu przyszedł ten dzień, w którym musimy się rozstać.

Zima nadchodzi, Chiny czekają. No właśnie Chiny, w których byłem już 8 razy i które trochę mi się znudziły(?). Motywowało mnie jednak to, że będziemy w Xinjiangu i może uda się wjechać nielegalnie do Tybetu, czyli do dwóch prowincji, w których w Chinach jeszcze nigdy nie byłem, a ciekaw ich byłem bardzo... jak się okazało potem, nie bez powodu.

  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit
  • Freestyle polo festiwal w Gilgit

Czas płynie szybko, zwłaszcza kiedy jest się w doborowym towarzystwie. Nastąpił moment kiedy trzeba było spakować plecak i powiedzieć „do widzenia” chłopakom z Madiny. Były to bardzo smutne chwile, a w dodatku okazało się, że totalnie przegrałam...

Ostatni dzień rozgrywek polo w Gilgit to też nasz ostatni dzień w tym mieście i w guest house „Madina”. Po dość nieciekawym meczu finałowym, wracaliśmy do hostelu, jak zwykle dotrzymując towarzystwa Mr Beg’owi, który opowiadał o tym jak sam grał w polo jako młody żołnierz. W „Madinie” jak zawsze: goście siedzą w restauracji lub w ogrodzie wymieniając swoje doświadczenia z podróży, Irfan siedzi w swojej ”dziupli”, Habib jest wszędzie, kucharz coś tam pichci zapamiętale, a my dołączamy do jednej z grup dyskusyjnych w ogrodzie. Niby wszystko w porządku, ale coś wisi w powietrzu.

Nagle przyszedł do nas Irfan, był trochę zakłopotany jak mały chłopiec, który ma powiedzieć rodzicom, że dostał dziś w szkole pałę. Po chwili zakomunikował nam, że jesteśmy zaproszeni na kolację pożegnalną. W tym momencie poczuliśmy się tak samo jak 1 lipca, gdy wyruszaliśmy w nieznane. Różnica polega tylko na tym, że do Polski, do domu wrócimy, a do „Madiny” takiej jaką znamy... nie wiadomo.

Kolacja oczywiście była pyszna i mimo, że próbowaliśmy być w dobrym nastroju, to i tak było nam smutno, że ten rozdział naszej podróży właśnie się kończy. Przedłużona już raz pakistańska wiza, kilka dni temu utraciła ważność, a Chiny czekają.

Kilka dni wcześniej, o naszych chińskich planach opowiadaliśmy Carlosowi, który stwierdził, że czas najwyższy opuścić Pakistan, że wykorzysta sytuację i wyjedzie razem z nami. Byliśmy w ciężkim szoku, bo Carlos w „Madinie” rezydował już prawie pół roku, a tu nagle taka decyzja wyjazdu. Z początku nie wierzyłam, że pojedzie z nami do Chin, Andrzej twierdził inaczej, więc się założyliśmy. Stawką miała być czekolada. Po kilku dniach Andrzej zaproponował podwojenie stawki na co przystałam z radością, bo byłam pewna, że wygram. Oczywiście Carlos nic o zakładzie nie wiedział...

Nadszedł dzień wyjazdu. Bez słowa spakowaliśmy nasze rzeczy i jedząc śniadanie spoglądaliśmy z ciekawością na drzwi do pokoju Carlosa. Co zobaczymy, kiedy się otworzą? Czy będzie to Carlos, taki jakiego widzieliśmy każdego ranka, z szerokim uśmiechem, prowokujący do dyskusji na trudne tematy, czy raczej spakowany, gotowy do drogi wędrowiec z Kolumbii? Przegrałam zakład. Carlos zjawił się z plecakiem i z poważną miną powiedział „Vamos amigos”. O rany, gdzie ja kupię czekoladę?!

Potem nastąpiły pożegnania, które łatwe nie były. Łatwiej żegnać się z osobami, do których kiedyś się wróci, ale żegnać się z kimś wartościowym mając świadomość, że pewnie już nigdy się go nie zobaczy, to coś zupełnie innego. Mam na myśli Mr Beg’a po pożegnaniu z Carlosem, który stał się jego przyjacielem, a potem z nami, po prostu uciekł do ogrodu, żeby nikt nie widział łez dawnego dzielnego żołnierza.
Pomyślałam, że najcięższą część pożegnania mamy za sobą. Myliłam się.

W chwili, w której przyszło nam pożegnać się z chłopakami  z ”Madiny” zrozumiałam jak bardzo będzie mi ich brakować. Ci ludzie stali się nam tak bliscy? Niby nic nadzwyczajnego się nie działo, ale dzień po dniu przywiązywaliśmy się do nich i na pewno będzie nam brakować ich opowieści o życiu w Pakistanie, żartów, ciętych ripost, filozoficznych rozmów o islamie. Wszystkiego.

A kiedy zobaczyłam łzy w oczach Habiba, po prostu nie wytrzymałam i zapytałam, czy mogę go uściskać, Habib pokiwał głową w kierunku góra-dół, a następnie otrzymał porządnego polskiego „miśka” (w Pakistanie osoby płci przeciwnej, które nie są spokrewnione, nie robią raczej takich rzeczy, a już na pewno nie na ulicy). Sama też nie zdołałam powstrzymać łez, ale nie byłam sama... Andrzej i Carlos też mieli mokre oczy.

Przez całą drogę do przygranicznego miasta Sost przeżywaliśmy to pożegnanie i wspominaliśmy wszystkich gości, którzy przewinęli się przez „Madinę” w czasie naszego pobytu. To wszystko jest już za nami i czekają nas nowe wyzwania. A pierwsze z nich nosi nazwę „przejście granicy pakistańsko-chińskiej”.

Do Sost dotarliśmy po zmroku, gdyż Karakorum Highway jest totalnie rozkopana. Przespaliśmy się w Four Bradhers Inn (czyt. najtańsza speluna) i rano około 9 poszliśmy do PTDC - jednego z dwóch przewoźników na trasie Sost-Tashkurgan, którzy wykorzystując oligopol dyktują chorendalne ceny na tej trasie. Co ciekawe prawo zabrania przejechania tego odcinka stopem, rowerem lub prywatnym autem.

Przy kontroli paszportów po stronie pakistańskiej, trochę się obawialiśmy, że trzeba będzie uiścić dodatkową opłatę, bo nasza wiza pakistańska, była już od kilku dni nieważna. Urzędnik jednak nawet o to nie zapytał, bez słowa wbił pieczątkę, oddał nam paszporty, postukał po klawiaturze komputera i wcisnął „enter”. Z Pakistanu jesteśmy „wylogowani”. Czas na następny level - „Chiny”.

Niestety nasz transport z Sost wyjechał dopiero o 12, wiec poczekaliśmy sobie długo, ale jak się okazało na Przełęczy Kunjerab, nic by nam nie dało wyjechanie wcześniej, gdyż Chińczycy urządzili sobie u góry check-post i aby zjechać do pierwszej miejscowości w Chinach, trzeba czekać aż wszystkie samochody przyjadą na przełęcz, utworzą zwartą kolumnę i dopiero wtedy pod bacznym okiem wojska chińskiego mogą zjechać do Tashkurgan, gdzie jest urząd imigracyjny i faktyczna kontrola graniczna.

Wszystko poszło zgodnie z planem. Znaleźliśmy nocleg - popularny Traffic Hotel i następnego dnia wcześnie rano wstaliśmy, aby kupić bilet do Kaszgaru. Andrzej z Carlosem wyszli około 7:30 na dworzec, aby się dowiedzieć, że autobus do Kaszgaru już jest pełny. Kanał, ale zaczęli śledztwo na miejscu i okazało się, że kolejny autobus odjeżdża o 10:00. Idealnie! Kupili bilety i zacierali ręce na pierwsze chińskie śniadanko... Już odchodząc Andrzej spostrzegł, że z dworca wyjeżdża jakiś autobus. Patrzy - do Kaszgaru! Jak to możliwe? Patrzy na nasz bilet, gdzie był numer rejestracyjny autobusu i porównuje z tym, co na autobusie! Ze zgrozą stwierdza, że numer jest identyczny! Podbiegają z Carlosem do autobusu i tłumaczą kierowcy, że za 5 minut przyjdą! Pędzą co sił w nogach po mnie, zbieramy graty w dwie minuty i z powrotem na dworzec.

Autobus czeka. Wpadamy zdyszani i zaczynamy analizować, co się stało skoro wczoraj sprawdzaliśmy czas, jaki jest w Chinach i ustawiliśmy zegarki? Po chwili przypomniało nam się, ze Ujgurzy w całej swojej prowincji Xinjiang, która była niegdyś niepodległym krajem, na złość Chińczykom, nie używają czasu pekińskiego tylko swój lokalny, który to jest dwie godziny później. My dzień wcześniej o czas pytaliśmy Ujgura, a ten podał nam czas lokalny. Gdybyśmy zapytali Chińczyka Han, ten zapewne podałby nam czas pekiński, który obowiązuje oficjalnie w całych Chinach. Stąd więc rozbieżność dwóch godzin na naszych biletach... i o mały włos, a musielibyśmy zostać w Tashkurgan na jeszcze jedna noc. :/ Po kilku godzinach jazdy autobusem, dotarliśmy do Kaszgaru, ale tu zaczyna się zupełnie inna bajka.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (30.10.2012 12:52)
    Bardzo ciekawie opisana i udokumentowana podróż do krajuchyba nieczęsto odwiedzanego przez turystów. Gratuluję i pozdrawiam.
  2. loswiaheros
    loswiaheros (19.02.2010 14:09) +1
    Bo Pakistan to po prosu bajka! A szczególnie jego północna część, ta bezpieczniejsza.
  3. pt.janicki
    pt.janicki (17.02.2010 20:22)
    ...Gilgit, Nanga Parbat, rzeka Hunza - nazwy znane z "Tomka na tropach Yeti" - fajnie się teraz ogląda przez tyle okienek Waszego autorstwa!
  4. 2_koty
    2_koty (15.01.2010 0:11)
    Oj to są jak najbardziej moje ulubione klimaty (zwłaszcza część górska).
    Tekstu rzeczywiście dużo - ale czyta się świetnie! Też czekam na ciąg dalszy.
  5. zfiesz
    zfiesz (13.01.2010 0:50)
    to jest po prostu zaje... bardzo fajne! normalnie mowę mi odebrało! ze trzy razy podchodziłem, bo długie jakies takie i w dodatku pakistan, który leży na peryferiach moich podróżniczych zainteresowań (ale jednak się łapie;-) ale jak juz zacząłem, to nie mogłem się oderwać! wiecej! wiecej proszę!:-)

    zaglądałem też na waszą stronkę... chociaż przejrzałem baaaardzo pobieżnie... i niecierpliwie czekam na amerykę łacińską:-)

    bomba!
loswiaheros

loswiaheros

Alicja i Andrzej lub Andrzej i Alicja ;)
Punkty: 5590